Jak brzmiałby Jay-Z, gdyby słuchał rapu?

Pewien chłopiec, zamieszkujący tak głęboką prowincję, że nawet Elon Musk mógłby do niej nie dotrzeć, marzył o zostaniu listonoszem. Nie nadawał się jednak do żadnej pracy z ludźmi, ponieważ był neurotyczną osobą. Nie radził sobie ze stresem, był nieśmiały i bardzo zakompleksiony, a lęki czy uczucie niepokoju odczuwał intensywniej od rówieśników. Chłopak miał problem w nawiązywaniu z nimi relacji, a jego jedynym przyjacielem był radioodbiornik. Dzięki niemu zafascynował się muzyką do tego stopnia, że jakiś czas później próbował swoich sił w grze na gitarze, na skrzypcach i na akordeonie. Zapragnął nagle kariery muzycznej. Choć wiązał swoją przyszłość z rockiem, namiętnie ubóstwiał brzmienie Motown. Tyle tylko, że żaden z niego Edwin Starr. Nie dysponował potężnym głosem lub anielskim wokalem. Zresztą umówmy się, w muzyce rockowej śpiew schodzi niejako na dalszy plan, a od nikogo nie oczekuje się, że będzie drugim Ianem Gillanem. Zwłaszcza od gitarzysty. W myśl tej zasady przyszłość naszego bohatera nie zapowiadała się różowo. Wiedział przecież doskonale, że nie jest w stanie improwizować przez kilkadziesiąt minut niczym Jerry Garcia! Co mógłby więc zrobić w tej sytuacji? Mając świadomość własnych niedoskonałości, pójść do jakiegoś programu typu X Factor?