Pewnego chłodnego listopadowego wieczoru, niespełna cztery lata temu, Anglia rozgrywa towarzyskie spotkanie ze Szwecją. Zlatan Ibrahimovic ładuje Angolom cztery bramki, a jedną z nich zachwyca się cały – nie tylko piłkarski – świat. Przepiękne huknięcie z trzydziestu metrów po cudownej przewrotce staje się niemal zjawiskiem, udostępnianym lawinowo. Łowcy ciekawostek, którzy obejrzeli gola w kontekście kolejnej z nich, powiedzą, że Ibra miał jedynie niesamowitego farta, porównywalnego z wygraniem miliona w Madżonga. Sportowi zapaleńcy jednak doskonale wiedzą, że tego typu zagrania są dla Szweda rutyną. Wiedzą, ale i wciąż są zdziwieni – wyobrażacie sobie Chucka Norrisa, który łapie w pułapkę ofsajdową Lewandowskiego? No właśnie. Pokusa o takie zagrania nie przyszła do Zlatana znikąd, zupełnie jak jego boiskowy przydomek – Ibrakadabra. Osiągnął to ciężką pracą, wzorowaniem się na najlepszych i wiarą we własne przekonania. Zabawne, bo niektórzy uważają, że trenuje on karate w wolnych chwilach, a nauczone chwyty i sztuczki wykorzystuje na murawie. Od oglądania z ojcem jako dziecko wszystkich filmów z Brucem Lee na VHS do zdobycia czarnego pasa co prawda daleka droga, ale działa to zdecydowanie na korzyść piłkarza – prościej jest wykorzystać umiejętności z maty w innej dziedzinie niż fascynacje z telewizji.
Bboys w swoich inspiracjach stosują podobny mechanizm – również inspirują się mistrzem kung-fu, a mogliby przecież Michałem Pirógiem. Raperzy natomiast powinni czym prędzej wziąć przykład ze swoich kolegów i czerpać z – nie wiem – irańskiego kina, wenezuelskiej literatury czy filipińskiego malarstwa. A nie tylko ten Spike Lee, Bukowski, Tyrmand i Jeru The Damaja. Czy polski rap nie byłby wówczas piękniejszy?
Nie żebym z powrotem stał się fanatycznym bezzębnym młodzianem i szukał w sieci proporczyków na ścianę lub na wymianę, ale po dwóch latach polowania przeczytałem w końcu biografię Ibrakadabry. Po prostu przeglądając łapczywie wszystkie kompilacje z jego bramkami, zagraniami i zachowaniami na boisku założyłem, że jest wyjątkowo inspirującą postacią, a potrzebowałem wtedy jakiegoś superbohatera, żeby wyciągnął mnie ze stagnacji. Tym razem się nie pomyliłem! Co więcej, w stercie zakulisowych historii i zabawnych anegdot z piłkarskiego świata zacząłem tak utożsamiać się z cechami Zlatana, że czułem się jakbym czytał własną biografię. Mentalność zwycięzcy, zdolność do niekonwencjonalnego myślenia, zadziorność, wiara w słuszność swych przekonań. Przez pewien czas nawet kazałem znajomym nazywać mnie Ibrą, ponieważ byłem tak podbudowany, a zarazem podekscytowany. Koleś udowodnił, że żeby osiągnąć sukces, trzeba zawsze iść pod prąd, nie słuchać pyszałkowatych mędrców, zawsze robić swoje i tylko otrzepywać się po śladach butów, z którymi tak często wpychają się inni w nasze życie. Wspomniany sukces jednak nie ma prawa bytu, gdyby nie stawianie sobie i realizowanie celów długofalowych.
Teoretycznie od dawna o tym wiem. Słyszałem to w każdej mowie motywacyjnej na każdym szkoleniu, w którym uczestniczyłem. Widziałem to w każdym filmie o spełnieniu amerykańskiego snu. Mówił o tym każdy psycholog, po opinię których tak często się sięga, aby uwiarygodnić temat i tak przekłamanego artykułu. Ale nikt dotychczas nie uzmysłowił mi tego na tyle prosto i dobitnie jak ten szwedzki napastnik. Zauważył on, że młodzi piłkarze po podpisaniu kontraktu z jakimś większym topowym klubem natychmiast uznają, że wygrali życie, że są najlepsi, że nie muszą już trenować. Zapominają o tym, że przecież są kluby większe, że pozostaje jeszcze rywalizacja o miejsce w podstawowej jedenastce. Jak dostał szansę w Amsterdamie, zaczął bardziej się mobilizować, przykładać do treningów i pracować nad nowymi sztuczkami. Wiedział, że jego miejsce jest w czołówce, gdy jeszcze do niej nawet nie wchodził. Wiedział, że na tym miejscu zasiądzie. A skoro „wygrał życie” mógł odpuścić i teraz – jako życiowy przegrany – sprzedawałby frytki w McDonald’s.
Jak nie zachłysnąć się niewielkim sukcesem? Doskonałym przykładem tej postawy wydaje się być Mac Miller. Nigdy namiętnie nie śledziłem jego kariery, ale docierały do mnie szczątkowe informacje o jego wyczynach. Zanim założył się z kolegami o to, kto pierwszy zgoli dziewiczego wąsa, bywał już zewsząd chwalony. Nastał taki moment, że dostrzegł go nawet sam DJ Premier i wyprodukował jego nagranie. W tej sytuacji niejeden skończyłby przygodę z rapem – sam niejednokrotnie wyobrażałem sobie zrobienie kariery, gdzie ostatni pożegnalny singiel miał być do muzyki właśnie Preema. A taki Mac Miller dalej eksperymentuje, udanie bądź nie, ale twardo i konsekwentnie nagrywa. Raz do roku wydaje album, a zdarza się, że i dwa. Przyznaję bez bicia, że nie sprawdziłem żadnego, ale jak zobaczyłem go ostatnio na scenie wraz z Cee-Lo i The Roots, tu podśpiewującego i tam podrygującego, uznałem, że czas sprawdzić je wszystkie. Dostrzegłem w nim poszerzenie horyzontów, otwartość, odrobienie lekcji, olbrzymią chęć rozwoju i ściągnięcie klapek z oczu. A takich typów zawsze lubię sobie posłuchać.
W opozycji do polskiego podróżnika, Modest obiecał sobie osiągnąć sukces, nie opuszczając skazującego na niepowodzenie miasta. Zaczęło się od tego jak za młodu wyjechał nad morze. Posłuchał matczynej rady, żeby mówić, a w autobusie nie będzie mu słabo. Mówi do dzisiaj, z czego uczynił swój atut i podróżuje wszędzie, ale tylko podczas cyzelowania tekstów.