Powrócił A Tribe Called Quest. Na dodatek powrócił w niezaprzeczalnie wielkim stylu! Pomyśleć tylko, że ten kolektyw, będący bożyszczem sympatyków hip-hopu, zadebiutował w tym samym roku, w którym ukazała się ostatnia część trylogii Ojca Chrzestnego. Szmat czasu. Tak się akurat złożyło, że obie produkcje są rówieśnikami, ale nie jest to jedyna rzecz, która łączy ATCQ z Francisem Coppolą. Twórczość zespołu – podobnie jak mafijna saga reżysera – okazała się niebywale wpływowa w kontekście późniejszego rozwoju gatunku oraz doczekała się niezliczonej ilości spadkobierców. Na swoje ostatnie wielkie dzieła artyści kazali czekać mniej więcej tyle samo lat – niejeden ojciec w tym czasie doczekał się pełnoletności potomka. Oba dzieła wzbudziły kolosalne poruszenie i zainteresowanie – większe niż przyjęcie urodzinowe wspomnianego jubilata. Obu dziełom towarzyszyły również obawy, że zbezczeszczą one mit, dobytek i tradycję – czyż ojcom nie towarzyszy podobny strach przed późniejszymi wyborami młokosa, wchodzącego właśnie w dorosłość? Na szczęście – czy to z pomocą wyrachowania twórców, czy to jakiejś boskiej ręki – We Got It from Here… Thank You 4 Your Service i Ojciec Chrzestny III to dzieła kompletne, które miały nie powstać. Dopracowane. Bardziej współczesne od poprzedników, acz spójne z ich konwencją. Stworzone w duchu wypracowanych wcześniej rozwiązań, ale i w bólach, zawirowaniach czy podczas przykrych zrządzeń losu. Powiedziano już o nich niemal wszystko. Jednak ostatni album ATCQ to skondensowane w godzinę muzyki właściwie całe lata 90′ i – przede wszystkim – przypomina on młodym, jak i po czym się wówczas latało (mowa o beatach osiołku – już myślałeś, że po LSD, ale to nie rockmani). Wszystko fajnie, ale prekursorem w przypominaniu to on niestety nie jest.
Jakie Hollywood, taki Banderas. W myśl tej zasady, złoty Pas Polsatu w przypominaniu, hołdowaniu tradycji i podkreślaniu swojej świadomości wznosimy do góry w geście zwycięstwa my, Polacy. Zastanawiam się jedynie w jakim celu tak lubimy przypominać? Po co? Przecież słuchacze, częściej wyglądający na przygłupich niźli roztargnionych, i tak wolą sięgnąć po najnowszego Bruno Marsa niż po Bootsy’ego Collinsa czy Ricka Jamesa. Z drugiej strony nie dziwota – łatwiej jest złapać coś, co wyskakuje z lodówki niż poszukać czegoś wartościowego i włożyć do jakiegoś Whirpoola. Całe szczęście, że w tym całym szaleństwie – chociaż pozornie – ciągnie ich do funku. Po popularności The Get Down natomiast tego powiedzieć nie można! Co więcej – młodzi mają gdzieś te edukacyjne manifesty. Musiałby przemówić do nich A$AP Rocky, Quebonafie lub ktoś o podobnej sile rażenia, ponieważ całą resztę traktują jako roszczeniowych dinozaurów, którzy nie mają prawa decydować, czego słuchać, a czego kurwa nie. A nawet jak już niewielki odsetek sprawdzi, to nie zostanie ani porwany, ani poruszony. Chciałbym się mylić, naprawdę. Kiedyś sam napisałem tekst pełen porównań i nawiązań do złotej ery, ale nie chciałem nikogo nim dokształcać, a podlizać się starszyźnie na scenie, która uważała, że Illmatic już nikogo nie pociąga. Tak, wiem, młody byłem. Kiedyś Małpa spróbował rozgrzeszyć kilka dusz, nagrywając dwa świetne utwory – Pamiętaj Kto oraz 5 Element. Potraktowałem to jako zwykłą ciekawostkę, o której – gdyby nie gigantyczny rozgłos albumu – szybko bym zapomniał. Po prostu kilka lat wcześniej sobie uświadomiłem, że rapu nie wymyślono w Katowicach i zaciekawiony zacząłem szukać dalej, szperać głębiej. Wtedy, słuchając Małpy, czułem się jak Zbigniew Religa, oglądający Na dobre i na złe. Większość słuchaczy z kolei równie dobrze mogłaby podsłuchać geeka, opowiadającego o dwójkowym systemie binarnym i zrozumiałaby tyle samo, czyli niewiele. Winszuję więc tym, którzy z tego powodu poczuli dyskomfort i rozpoczęli poszukiwania na własną rękę. Może zaprowadzi ich to w nieznane dotąd rewiry, których nie zna nawet Druh Sławek? Oby. Niezależnie od tego, jakie efekty miały dać nagrania Małpy lub inne, typu Inspiracji Vienia, można je spróbować uzyskać w całkiem inny sposób. Nie tylko rymując o Slick Ricku, ale przedstawić to dodatkowo za pomocą wideoklipu.
Nie ukrywam, że uwielbiam teledyski. Potrafią być one uzupełnieniem zaprezentowanej w utworze historii lub stanowić jej odrębny epizod. W moim ulubionym rodzaju klipów, który jednocześnie mnie najbardziej rozśmiesza, raperzy eksponują swoje kolekcje płyt. Oddają w ten sposób hołd złotej erze, a nagrania najczęściej opowiadają o tym, jak rap ich zmienił, jak uratował od patologii, jak przywołuje wspomnienia o pierwszym dupczeniu. Wydźwięk jest zawsze identyczny – rap ze złotej ery jest najlepszy i niedościgniony. A skoro w ówczesnych klipach DJ jeszcze nie był tak pomijany jak dzisiaj i był należycie eksponowany wraz ze swoim gramofonem; Tupac w Juice kradł winyle ze sklepu; rap jako jedyny pomógł przetrwać czarnej płycie, przebywającej na wygnaniu; a kompaktów jeszcze nie było (no dobra, były, ale czy ktoś kurwa widzi przed oczami CD, myśląc o złotej erze?), raperzy eksponują swoje woski. I właśnie to mnie śmieszy najbardziej.
Czy teledysk może o czymś opowiadać? Może, zupełnie jak piosenka. Muzyka przyniosła na świat wiele cudownych piosenek. Ponadto są takie, napisane na temat, który wykorzystuje się raz w życiu. Po pierwsze, są tak unikatowe, że napisać drugi raz na ten temat byłoby po prostu nie w smak, a po drugie twórcy przy takich piosenkach starają się bardziej niż zwykle – jakbym spotkał Monicę Bellucci raz w życiu, to skończyłbym gdzie indziej niż na rozmowie, więc wiecie o czym mówię! Wyobrażacie więc sobie, że jakiś podziemny grajek postanawia rozszerzyć dylogię Łony i nagrywa utwór o tym, że Bóg do niego zadzwonił najsampierw, ale ten nie mógł odebrać, bo był w pracy? Albo, że nowy nabytek Bozon Records tworzy sequel I Gave You Power Nasa, tylko że ucieka w retrospekcje i opisuje dzieciństwo z perspektywy kulki do pistoletu? No właśnie. Dotyczy to również teledysków, w których za wszelką cenę raperzy chcą się pochwalić swoimi płytami. Mam głęboko australijską scenę hip-hopową, ale w życiu przeczytałem dwie książki… Znaczy się, widziałem tylko jeden teledysk stamtąd – Put It On Wax Oziego Batla. Ubóstwiam z kolei soul w każdej odmianie, kocham Erykę Badu, a klip Honey znam na pamięć. Wymienione przeze mnie dzieła są właściwie świadectwem tego jak bezbłędnie wykorzystać ekspozycję płyt i nakładają na pozostałe klipy embargo. Dlaczego więc Polacy dalej machają płytami przed kamerą z tą samą gracją, co hajsem?
Przychodzi mi do głowy wartość sentymentalna i jest to jak najbardziej zasadne, ale panowie – nie da się tego zrobić w duchu tej legendarnej oryginalności, na której przecież zbudowano hip-hop? Uwierzcie, że nawet Bytom ma większe szanse na konkurowanie z Armanim niż wy z tym cherlawym Australijczykiem! I rozumiem, że skoro pisząc emocjonalne teksty nie możecie opowiadać o czyichś emocjach, ani podpierać się czyimś doświadczeniem, to i w klipach też nie możecie pokazywać cudzych lub nieprzesłuchanych płyt, ale gdyby w ten sposób podchodzić do rzeczy, to wszystkie dyskografie wszystkich raperów byłyby identyczne, a różniłyby się jedynie tytułami, okładkami, podkładami lub flow. Można jednak inaczej, nie patrząc na resztę. W klipie muszą być dziewczyny? A proszę! Zróbcie pewną mistyfikację: przebierzcie którąś z modelek za Kleopatrę, włóżcie do wanny swoje ulubione LP i niech się w nich kąpie. Technologia tak poszła do przodu, że mnóstwo albumów wychodzi teraz na białym winylu, więc możecie ustylizować to na pozorną kąpiel w mleku. Albo zróbcie wideo, w którym wystąpi Gołota z Michalczewskim, a modelki zamiast latać z numerkiem nadchodzącej rundy, trzymałyby w ręku okładkę. Wymyśliłem to naprędce, a zdaje się, że jest to lepsze niż kolejny kadr, przypominający zwykłą fotografię.
A może to pokazywanie płyt wynika wyłącznie z czysto szpanerskich pobudek? Wszak kto nie lubi się dowartościować? Tylko mam wrażenie, że raperzy wkręcili się w temat winyli dość niedostatecznie i nie zdają sobie sprawy, że machają reedycjami. Pierwsze wydania hip-hopowych winyli potrafią osiągać niebotyczne sumy na aukcjach i przede wszystkim idzie je z łatwością rozpoznać, a także wychwycić różnicę między nimi, a reedycjami. Zatem czym tutaj szpanować? Płytą, kupioną za 50 złotych? Niezły kabaret. Widzę reedycję w ich ręku, a także ich zuchwałe miny, jakby za pierwsze amerykańskie tłoczenie wydali przed chwilą krocie na eBay. I co mam sobie o tych nieszczęsnych raperach pomyśleć? Są naiwni, a sprzedawca z pobliskiego sklepu muzycznego miał z nich niezły ubaw? Brakuje im autentyczności? Przecież rymują o zamierzchłych czasach, w których słuchali winyli jak najęci, a ewidentnie widać, że kupili płytę na potrzeby klipu. A może i nawet ją wypożyczyli z pobliskiego komisu? Chcą – niczym nowy album Tribe’ów – poinstruować młodzież? To dlaczego w każdym klipie pojawiają się wiecznie te same pozycje? Nie wymagam żeby od razu prezentowali woski Chucka Mangione’a, George’a Clintona czy Jerzego Miliana, bo poza ten swój rap i tak rzadko kiedy wychodzą, a jedyną płytą spoza gatunku, z którą obcowali, to Doo-Bop Milesa Davisa. Ciągle natomiast pokazują w tych swoich teledyskach The Chronic, Ready To Die, The Sun Rises In The East i przemiennie kilka innych albumów, sugerując tym samym, że złotą erę hip-hopu stworzyło tak naprawdę kilka płyt. Każdy żółtodziób może podobnie pomyśleć, gdy będzie oglądał wasze – nazwijmy to – prelekcje. A powiedzcie mi teraz, dlaczego pośród tych płyt jeszcze nigdy nie znalazłem czegoś od takich twórców jak Kool G Rap & DJ Polo, Special Ed, Red Hot Lover Tone lub Dream Warriors? Nie pokazano ich w A Pamiętasz Jak czy tam w Bez Granic, więc naturalnym jest, że też nie musicie? A może 300 zł za album to zdecydowanie za dużo przy waszych zarobkach? No cóż, czekając na premierę winyli ATCQ i Childisha Gambino, wracam do mojego Stantona i odpalam The Undisputed Truth (taki zespół chłopcy, nie mylić ze – skądinąd świetną – płytą Brothera Ali). Dokształcę się znowu na własną rękę.
W opozycji do polskiego podróżnika, Modest obiecał sobie osiągnąć sukces, nie opuszczając skazującego na niepowodzenie miasta. Zaczęło się od tego jak za młodu wyjechał nad morze. Posłuchał matczynej rady, żeby mówić, a w autobusie nie będzie mu słabo. Mówi do dzisiaj, z czego uczynił swój atut i podróżuje wszędzie, ale tylko podczas cyzelowania tekstów.