Dzień dobry. Właściwie to dla kogo dobry, dla tego dobry jak zwykł mi odpowiadać pewien emerytowany górnik, acz aktywny kawalerzysta spod sklepu. Dzięki niemu właśnie udało się sformułować zdanie, które iście idealnie odzwierciedla moją osobę w aktualnej dyspozycji, a co za tym idzie, następujące słowa. Będzie żartobliwie w założeniach, ale czerstwo w efekcie. Trudno. Ostatnio próbowałem zerwać z łatką ekscentryka i nie spodobało się to moim znajomym. Szybko powinni się jakoś przyzwyczaić. Stałem się wycofany i małomówny, choć do powiedzenia mam równie dużo jak zawsze. A może i więcej. Chciałem poruszyć pewien ciekawy temat, niespotykany, ale dotyczył w głównej mierze mojej ekipy elQuatro. Jedną z niewielu wartości, w które wierzę, jest nieprzewidywalność w działaniach. A skoro tak, poruszę ten temat innym razem, obiecuję. Tym bardziej, że ostatnio już sobie pozwoliłem na chwalebne i żądne uznania słowa, sugerujące, że to elQuatro sieje rozpierdol na scenie, a nie – wbrew pozorom – Tede. Byłoby nietaktem skupić się raz jeszcze na nas. Ubóstwiam hip-hop, lecz dzisiaj chciałbym się zastanowić moi mili nad tym, czy pasuje do niego jako słuchacz. A przynajmniej stworzyć pewien archetyp i pod jego osłoną przedstawić kilka moich poglądów.
Piszę sobie co jakiś czas te teksty. Znajomi za każdym razem sugerują, że powinienem wkręcić się do jakiegoś portalu, dodając, że odnalazłbym się w jednym czy w drugim bez szwanku. Problem w tym, że próbowałem i kompletnie mnie się to nie spodobało. Nie mam ciągotek do łapczywego wchłaniania nowości, żeby za wszelką cenę jako pierwszy napisać o danej premierze coś ciekawego. Co więcej, w ogóle nie fascynują mnie nowości. Pewnego razu po prostu obraziłem się na wszystkie z prozaicznego powodu. Niemal o każdej czytałem same superlatywy, a po zapoznaniu się z którąś, czułem tylko wstręt i rozczarowanie. Pisano niby o nietuzinkowości nagrania, a brzmiało identycznie jak 97% ówczesnych. Spodziewałem się objawienia w stylu Fallin’ Alicji Keys, a otrzymywałem kolejną naśladowczynię Eryki Badu. Czytałem o warstwie muzycznej tak nawiązującej do klasycznego soulu, że Charles Bradley mógłby chętnie pobłogosławić, a gościnnie pojawiał się A$AP Rocky, ponieważ nikt inny nie pasował do tego beatu. Poza tym dlaczego pieprzę o jakimś soulu? Szczególnie, że moją ulubioną bluzą jest ta z Prosto. Przecież słuchacz rapu powinien słuchać rapu, a zapytany o największych muzycznych idoli powinien odpowiedzieć: Biggie, Mike WiLL Made-It, Macklemore, Buckwild. Na szczęście w tej kwestii się sporo zmienia.
Uznałem, że skoro i tak nałogowo kupuję winyle, nie będę rozdrabniał swojego gustu, a uważniej skupię się na jednym z jego aspektów. W muzyce lat minionych odnajduję tyle niewyeksplorowanych pereł, brzmiących bardziej oryginalnie niż współczesne popularne piosenki, że odkrywanie ich wciąż sprawia mi ogromną przyjemność. Cofam się, ale ciągle uważając to za rozwojowe, ponieważ zabieg ten nadaje wielu rzeczom zupełnie nowej perspektywy, zaufajcie. Pisząc te słowa, w moich głośnikach rozbrzmiewa przemiennie Kamaal/The Abstract Q-Tipa, Awaken, My Love! Childisha Gambino i Notabene Polskiej Wersji. Pierwszy z albumów udowadnia, że klasyczny rap może jeszcze zaskoczyć, a wykorzystanie sprawdzonych środków wcale nie musi być nudne. Drugi zaś łamie stereotyp współczesnego rapera, tak chętnie kwestionującego powrót do starych brzmień, ponieważ Glover przeniósł się do czasów, zanim wymyślono „stare brzmienia”. O trzecim mógłbym napisać wiele, ponieważ jest mi bardzo bliski i powiem, lecz innym razem. Świadczy on jednak o tym, że moje gusta są różnorodne. Ostatecznie wszystko to sprawia, że czekam z ręką w gaciach na niektóre płyty, podczas gdy słuchacze rapu oczekują każdej z kalkulatorem w ręku.
Zapewne znudziłem już wielu, a na pewno samego siebie, ciągłym powtarzaniem jednego. Sytuacji, w której po każdej z wcześniejszych płyt Mesa w polskich bibliotekach wzrastał wskaźnik odpytań o Bukowskiego – po Elda, o Tyrmanda. W zasadzie to zjawisko nie należy do najgorszych, biorąc pod uwagę, że Polacy nie czytają. A spotykając się ze słuchaczami rapu, jedynym co idzie poczytać, są coraz fikuśniejsze teksty na ich koszulkach. Tak, oni kupują masowo koszulki zamiast płyt (poniekąd jest to wina branży – artyści zarabiają więcej na tekstyliach niż na muzyce, dzięki której przecież zasłynęli). Jeden z drugim nazywa się fanem, a pieniądze zamiast na koncert woli przeznaczyć na whiskey z colą podczas sobotniej libacji. Bywa, kwestia priorytetów. Ja z kolei koszulkę wolę dorwać gdzieś za bezcen, a z racji zadeklarowanej abstynencji mniej wliczam w koszta imprezy. Priorytety jak widać mam inne. Ja tutaj nie pasuję.
Sport to zdrowie, powiadają. Dziwnym trafem nie znam nikogo, kto słucha hip-hopu, a jednocześnie pasjonuje się curlingiem czy rzucaniem podkową do celu. Zabawne, bo zdecydowana większość często w letnie upalne dni ciosa w basket, a nocami regularnie ogląda zmagania NBA. Zrozumiałbym, że z patriotycznych pobudek – w końcu mamy tam Polaka, który wymiata! Oni tak jednak dla zajawki. Poświęcenie bardzo doceniam w ludziach, więc na swój sposób to dla mnie imponujące. Ja wolę natomiast piłkę nożną lub ręczną. Nie powiem, trochę się kiedyś grało na szkolnym boisku w kosza. Dobra, było ogrywanym. Głównie przez Coka, który tę dyscyplinę trenował i wiązał z nią nadzieję na przyszłość. Myślę, że jak kiedyś będzie sporządzał swoją autobiografię, poświęci mnóstwo miejsca koszykówce. Dobra, także nad moim łóżkiem wisiał plakat Jordana. Kibicowałem Chicago Bulls, choć trochę bezrefleksyjnie. Czasem jestem na meczu MKS Dąbrowa Górnicza czy dupeczek z JAS-FBG Zagłębie Sosnowiec. Lubię popatrzeć, ponieważ kosz jest efektowny. Jednak nie robię z niego religii. Nawet nie znam zasad do końca. Jak wspomniałem, wolę piłkę nożną. Nie jestem wieloletnim fanem Los Angeles Lakers, ani sezonowym Golden State Warriors, czy też niespotykanym na tym tle FC Barcelony. Nie stoję wśród żadnych z nich i nie udowadniam, krzycząc, który klub jest lepszy. Zauważam jednak te okrzyki, w tle słysząc przeważnie hip-hop.
Zauważyłem taką tendencję wśród Polaków, łaknących czarnych brzmień (jakże poetycko to zabrzmiało!), że niemal każdy śmiga w sneakersach. Też lubię buty za kostkę, lecz odnoszę wrażenie, że większość zakłada je dla zasady lub z poczucia przynależności do pewnej szatańskiej sekty. Ewentualnie nasłuchali się W.E.N.Y. lub Gedza. O doborze mojego obuwia nie decydują żadne czynniki zewnętrzne, tak sądzę. Jak tylko w teledysku zobaczyłem Big Daddy Kane’a w schludnych Air Force 1, tylko się uśmiechnąłem. Znam takich, którzy natychmiast przerwaliby seans, wchodząc na Allegro, a kończyli, czekając na kuriera. Generalnie nie interesuje się modą, a geneza mojej sympatii do tego typu butów sięga do czasów końca podstawówki. Kiedy kupiłem pierwsze lenary i założyłem do nich trampki, nogawki nie miały się na czym opierać i wyglądałem jakbym chodził w śpioszkach. Zacząłem więc szukać jakiegoś zamiennika, a boryski też nie odpowiadały moim potrzebom. Znalazłem więc jakieś Workery na targu w Dąbrowie Górniczej, wysokie, a co za tym idzie, trochę bardziej szerokie. Najważniejsze, że spełniały stawiane przed nimi oczekiwania, a moje Moro Sporty leżały w końcu perfekcyjnie. Tak oto, całkiem przypadkowo, zacząłem wyglądać jak hip-hopowiec.
W opozycji do polskiego podróżnika, Modest obiecał sobie osiągnąć sukces, nie opuszczając skazującego na niepowodzenie miasta. Zaczęło się od tego jak za młodu wyjechał nad morze. Posłuchał matczynej rady, żeby mówić, a w autobusie nie będzie mu słabo. Mówi do dzisiaj, z czego uczynił swój atut i podróżuje wszędzie, ale tylko podczas cyzelowania tekstów.