Polecając wybitne utwory, tak naprawdę skazujemy je na wyrok śmierci

Polecając wybitne utwory, tak naprawdę skazujemy je na wyrok śmierci

Zasiadam wygodnie w kinowym fotelu i rozpoczyna się film, którego zwiastun wyzwolił we mnie wysokie oczekiwania. Scenie otwierającej towarzyszył Wielki Ogień Miry Kubasińskiej i Breakout, który należy do moich ulubionych polskich utworów. Przez chwilę pomyślałem, że nie wyjdę z kina rozczarowany. Nagle jeden z moich kumpli oznajmił mnie, że świetnym posunięciem ze strony reżysera było postawienie na PRO8L3m w tej scenie. Wtedy zaś pomyślałem, że nie trzeba było ciągle uciekać z lekcji muzyki w gimnazjum, a już na pewno mogliśmy się nie wygłupiać nieustannie i nie dokuczać nauczycielce tylko z tego powodu, że nosiła aparat ortodontyczny i szukała męża w gazecie. Choć prawdę mówiąc czasami starałem się jej wysłuchać, ale nie przypominam sobie żadnych analiz najwybitniejszych płyt Skaldów czy jakiegoś tygodnia z jedną z płyt serii Polish Jazz. Takie doświadczenia wynosiło się z domu jak miało się farta. Pozostali znali na pamięć jedynie piosenki Akcentu lub zespołu Ich Troje.

Czyżby winien był program nauczania? Nie mam pojęcia i nie zastanawiam się nad tym. Mieliśmy w zerówce jakąś rytmikę, lecz słowo „jakąś” nie znajduje się tutaj przez przypadek – zapamiętałem z niej tyle, że prędzej przypomniałbym sobie kolor ulubionych natenczas skarpetek. A może wiedza na temat muzyki nie jest wcale do niczego potrzebna?

Ciekawostki, które spłycają zamiast wzbogacać

Zakładam jednak, że muzyka wiele wnosi do naszego życia, a wiedza na jej temat może się do czegoś przydać. W końcu słuchamy jej codziennie, rozprawiamy sobie o niej z radością i wydajemy horrendalne kwoty na kupno samych płyt. Całkiem niedawno zresztą chciałem sobie jakąś kupić i doszło do niepożądanej przeze mnie sytuacji. Stać mnie było raptem na jeden tytuł, a jak zwykle zapragnąłem, aby kurier przywiózł ich z pięćdziesiąt. Przeglądałem oferty swoich ulubionych sklepów, lecz żeby nie zwariować, zawężałem poszukiwania do funkowych staroci i psychodelicznego rocka. Począwszy od Curtisa Mayfielda, przez Grateful Dead, a skończywszy na ostatnim Tame Impala. Bardziej rutyna niż jakiś przełom. W każdym razie pośród różnych wznowień z zeszłego roku i limitowanych edycji na kolorowych płytach nie znalazłem nic interesującego w stylu pierwszego wydania któregoś z albumów Black Merda, do kupienia za grosze.

Przeszukując jeden ze sklepów znieruchomiałem do tego stopnia, że gdyby reedycja takiego Maggot Brain była do wzięcia za dyszkę, to i tak bym jej nie kupił, mimo że to promocja, przy której nawet nagi biust Monici Bellucci nie powinien przysłonić oczu. Na stronie produktu znajdowały się standardowe informacje, tj. rok wydania, nr katalogowy, stan, wytwórnia, lista utworów, lecz jedna z nich była tak zatrważająca, że aż mnie zaniepokoiła. W najbardziej widocznym miejscu umieszczono wykaz utworów hip-hopowych, w których wykorzystano sample z danego albumu. Nie mam pojęcia na ile jest to urozmaicenie, usiłujące zaspokoić ciekawość słuchacza, a na ile zwykły chwyt marketingowy. Tylko czy my naprawdę staliśmy się tak zubożali, że tego potrzebujemy?

Soul wywodzi się z rapu?

Zanim zapisałem się na kurs prawa jazdy, w ogóle nie widziałem na ulicach „elek”. Po odebraniu plastiku zacząłem je dostrzegać niemal wszędzie. Podobne zjawisko zaobserwowałem w ciągu kilku dni od zamknięcia strony tego sklepu. Nagle zauważyłem, że schemat ten funkcjonuje praktycznie na każdym kroku. Kiedy jakieś portale przybliżają czytelnikom różne albumy z lat siedemdziesiątych w okolicznościowych artykułach, zbyt dużo miejsca w nich zajmuje DJ Premier lub Pete Rock, którzy w momencie wydawania tych płyt byli przecież nastolatkami.

Lubię zaczytywać się w dyskusjach na różnych grupach. Bywa, że w dyskusji o jednym albumie mowa tak naprawdę o dziesiątkach płyt. Użytkownicy ścigający się w udostępnianiu najciekawszych nagrań z czasów rynkowej dominacji Motown zawsze o samym artyście wspomną jedynie zdawkowo, byle by jak najszybciej przejść do wymieniania rapowych klasyków, które z tych nagrań czerpały. A ja myślałem, że Motown to nie Rawkus. Zastanawiam się tylko czemu to służy?

Dlaczego to nigdy nie działa w odwrotną stronę? Czemu przykładowo ciężej znaleźć informację o tym jak Kanye West – niegdyś wirtuoz produkcji, a dzisiaj cień samego siebie z czasów przełomu wieków – wziął na warsztat absolutnie genialny i bezbłędny I Want To Make Up od 24 Carat Black i perfekcyjnie go sprofanował, przygotowując beat na Daytona Pusha T? Chciałbym jak najwięcej czytać artykułów lub komentarzy o tym jak J Dilla, który pracując nad The Red z albumu Champion Sound wyciął pętlę z wybitnie przeciętnego numeru i w połączeniu z syntetycznym basem uczynił z niej arcydzieło.

Świadome słuchanie zaczęło się od rapu

Naturalnie, że „funk” nie było kolejnym słowem, które wypowiedziałem po „mama”. Ubóstwiam funk i soul, ale jest to wynik długich i owocnych poszukiwań, które trwały całe lata. Jako słuchacz musiałem do tej chwili dojść, nierzadko błąkając się po długich i krętych drogach. Nie sekcja newsów na którymś z czytanych portali, a odkrywanie zakurzonych płyt w antykwariatach, występuje w moim świecie jako poznawanie nowej muzyki. Nie żyłem w latach siedemdziesiątych i rzadko zazdroszczę tym, którzy odliczali dni do premiery Pieces Of A Man Gil Scott-Herona. To uczucie zazdrości jest potęgowane tylko czasem, np. gdy oglądam Kroniki Times Square. Moi równolatkowie – jak sądzę – mają podobnie.

Podejrzewam, że wszyscy – jako fani korzennego soulu i funku – świadome słuchanie muzyki zaczęliśmy od rapu. Wyłącznie tym sobie tłumaczę to upodobanie do poświęcania większej uwagi samym samplom niż ich źródłom. Słuchacze, którzy nie widzą świata poza ubóstwianym przez siebie rapem, nie zakochają się nagle w utworze, którego autorem jest Joe Simon. Być może sprawdzą go w ramach ciekawostki i nigdy do niego nie wrócą, prawda? Mają do tego prawo, nie przeczę. Do momentu namiętnego zasłuchiwania się w dźwiękach Stax Records przy porannej kawie trzeba po prostu dotrzeć po długoletnich poszukiwaniach.

Należy zmienić podejście

Czy nie jest to idealny moment na zmianę sposobu rekomendowania wartościowej muzyki? Na takie z zachęcającymi argumentami, które przy okazji mogłyby wspomóc nasz muzyczny rozwój? The World Is A Ghetto to nagranie z doskonałego albumu grupy War o tym samym tytule. Tak pięknie i dynamicznie zaaranżowane, że ciało zaczyna drżeć kiedy przewodzi w nim sekcja dęta, a gdy masz jeszcze w pamięci narastające partie saksofonu, okazuje się, że kilka sekund wcześniej ustąpił on miejsca gitarom, które wraz z warstwą wokalną niemal wywołują wzruszenie. Czy nie brzmiałoby to lepiej niż świetny utwór zespołu pochodzącego z Compton, który wysamplowano w kawałku A$AP Mob z gościnnym udziałem Method Mana? A co jak komuś się włączy życzeniowe myślenie i stwierdzi, że brakuje im trochę rozgłosu, więc powinien z nimi nagrać sam Kendrick Lamar? Jeszcze tego by brakowało.

Nie zdziwiłbym się natomiast wcale, bo nie takie bzdury się czytało na hip-hopowych forach. Jedną z moich ulubionych jest stwierdzenie, że Evidence musi być dobrym raperem, bo nagrał z O.S.T.R.-em.

Pamiętam, gdy będąc młodszym, kupowałem płyty analogowe na różnych giełdach. Za każdym razem słyszałem pytanie, czy będę ich słuchał, czy tylko je samplował? Bez sensu. Wielu moich znajomych z kolei do dzisiaj spogląda na mnie ze zdziwieniem, gdy z zachwytem opowiadam im o On The Corner Milesa Davisa, krzywiąc się jednocześnie na poszczególne numery Palucha. Funk i soul trzeba po prostu polubić i już. Dlatego rozmawiajmy o muzyce w sposób barwny i polecajmy ją z głową. Użycie niewłaściwych argumentów może jej wyłącznie zaszkodzić.

Zdjęcie główne: Ujmę To Tak