
To jest (prawdziwy) hip-hop! Redefinicja.
W ciągu ostatnich osiemdziesięciu godzin spałem może z dziesięć. Powiedzmy, że wziąłem sobie do serca słowa moich nadopiekuńczych przyjaciół, którzy powtarzają, abym w końcu zaczął odbębniać te regulaminowe osiem godzin. Tyle słowem wstępu. Nie chciałem umieszczać żadnego – z natury nie lubię się podporządkowywać zastanym regułom, ale prawdziwy hip-hop to bazowanie na fundamentach! Wstęp zatem pozostanie.
Podczas łóżkowej absencji wziąłem udział w ostatecznie cudownym częstochowskim festiwalu Hip Hop Elements, przeprowadziłem mnóstwo inspirujących i wyczerpujących rozmów, pośmiałem ze współtowarzyszami tych zdarzeń (jednocześnie trochę się na nich złoszcząc), a także przesłuchałem swoje ulubione nagrania ostatnich tygodni. W międzyczasie przeczytałem aktualny numer magazynu VAIB, w którym najmocniej zaabsorbował mnie wywiad z Ryfą Ri. Nic dziwnego – od kilku miesięcy na każdą jej kolejną zwrotkę czekam z utęsknieniem, a gdy zostaje opublikowana, bezzwłocznie ją włączam (choćby w pracy, narażając się). Po skończonej lekturze jak zwykle byłem pełen podziwu jej erudycji i wszechstronności, która sprawia, że Warszawianka jawi się przede mną jako pełnokrwisty wzór do naśladowania. Pokochałbym i wziął za żonę kobietę, która przypominałaby ją choćby w ułamku procenta. To wszystko spowodowało, że postanowiłem zmierzyć się z redefinicją prawdziwego hip-hopu, którego tak wielu strudzonych wędrowców wciąż poszukuje. Jeśli ktoś poprosiłby mnie o jego zobrazowanie, bez wahania odrzekłbym: Ryfa.
Noszę najpopularniejsze imię mojego rocznika – Kamil. W gimnazjum ciągle było nas czterech w klasie. Kiedy jeden z imienników nie otrzymał promocji, zgadnijcie kim okazał się spadochroniarz? Dokładnie! A nazywam się Świech. Kiedyś Tedego można było szukać tam, gdzie czuć palącą się gandzię. Czasy są jednak inne, więc od teraz możesz mnie znaleźć w katalogu Zuckerberga. Zwłaszcza w okresie, gdy znalazłeś się w marazmie i dopadła Cię chandra, a jedynym wyjściem z tej sytuacji według Ciebie jest kulka w łeb. Bądź spokojny, ponieważ miewam podobnie. Jestem zdegustowany rzeczywistością, ponieważ jako gnojek inaczej sobie ją wyobrażałem. Tak więc ustaliliśmy już, że w tej sytuacji możesz mieć wiele predyspozycji, ale na pewno nie do roli Rambo. Wpisz więc moje nazwisko w wyszukiwarkę zamiast szukać po Allegro gnatów lub jakiejś kuszy. Zawsze pomogę, doradzę, wysłucham, odwiodę od ostateczności, wesprę. Zresztą spośród moich znajomych najwięcej razy usłyszałem zostańmy przyjaciółmi! Zawsze jestem skory do rozmów. Wszelakich. Jakichkolwiek. Niech zaświadczą o tym niezliczone poranne dysputy pod windą. Nie żebym był rannym ptaszkiem (o zgrozo!). Po prostu lubię się zasiedzieć, trwonić mój cenny czas i marnować swój potencjał, będąc w zamian Donem Corleone dla przyjaciół z okolicznych bloków. Albo Dalajlamą. W końcu prawdziwy hip-hop to wiarygodność, autentyzm.
Dlaczego ot tak rzuciłem swoim imieniem i nazwiskiem jakby miały dla mnie mniejszą wartość niż łupinka słonecznika na sektorach rodzinnych? Zazwyczaj przecież śmieszyły mnie biogramy nieznanych twórców, którzy niby to posługiwali się pseudonimami, a swoją historię rozpoczynali od zaprezentowania swoich personaliów. Złośliwie dodawałem, że mogliby jeszcze skan swojego dowodu umieszczać i wspierać pośrednio tym samym polskie lichwiarstwo. Z tym nastawieniem sam starałem się być w żaden sposób nienamierzony i nieinwigilowany. Uciekałem przed aparatem na każdej imprezie. Niezależnie od tego czy był to koncert, czy szesnaste urodziny kumpla gdzieś w piwnicznym klubie. Kiedy trzeba było gdzieś się podpisać, puszczałem wodzę fantazji, a szlaczki, które zostawiał mój długopis, bardziej przypominały Juventus Turyn niż Kamil Świech. Pewnego razu natomiast zobojętniałem. Moje nazwisko na dzielni uchodzi prędzej za zszargane niż sławetne. Nie chciałem być z nim kojarzony w żaden możliwy sposób, notorycznie się go wypierając. I o ile kiedyś odcinałem się od niego za wszelką cenę, tak tego razu uświadomiłem sobie, że przecież wszystkie moje poczynania i postawy nie są wcale najgorsze; nie powodują, że mogę odczuwać poczucie wstydu; nie sprawiają, że mogę poruszać się po okolicy z poniżająco spuszczoną głową. Czemu więc jako pierwszy z rodziny nie spróbować i nie przywrócić mu godności? Prawdziwy hip-hop to poczucie własnej wartości.
Abstynencja. Zjawisko podświadomie wyśmiewane przez 99.99% polskiego społeczeństwa. Dla mnie jednak jest ona czymś, co pomogło mi oszukać przeznaczenie. Wielu z moich znajomych nie chciało się z nią ani na chwilę zaprzyjaźnić, a jedyny kontakt, jaki ze sobą obecnie utrzymujemy, to kopsnięcie szluga pod sklepem, gdy mijam ich w drodze do pracy. Stronienie od niej zaszkodziło również wielu osobom w mojej rodzinie. Napatrzyłem się właściwie jako młokos na wiele przykrych i drastycznych scen i nie mam na myśli oglądanego z uwielbieniem Braveheart. Spowodowało to, że obiecałem sobie nigdy w życiu nie tknąć alkoholu i nie doprowadzić się niemal do agonii przez tę używkę. Ku niedowierzaniu każdego, dotychczas udaje mi się to bez szwanku. Pragnąłem, żeby ta postawa pomagała mi w moich działaniach i sprawiała, że będę coraz lepszy we wszystkim. Nigdy tak naprawdę nie skorzystałem z niej w pełni. Zaliczyłem jednak mnóstwo imprez, na których mimo wszystko bawiłem się pierwszorzędnie. Dzięki temu zauważyłem, że są alternatywy i sięganie po alkohol może być ostatecznością. W tym samym czasie zakochałem się w kulturze hip-hop, której jednocześnie nienawidzę, ponieważ serce mi się kraje jak słyszę, gdy bezwstydnie się mówi o wciąganiu prochu na każdym kroku. Pal licho, gdyby mówiło się tylko w kuluarach. Najpopularniejsze i kultowe utwory, znane z list przebojów i mające miliony wyświetleń, zawierają treści, w których chwalebnie gloryfikuje się kokainę. Dodatkowo w sposób spłycony i ogólnikowy. Balety wraz z upływem lat przeistoczyły się nie do poznania, a co najbardziej żenujące w tym wszystkim, najwierniejszymi słuchaczami tychże orędowników są ich własne dzieci. Uznałem, że najwyższy czas pójść na materace. Nie zamierzam jednak używać przemocy lub broni, a zostać częściowym hipokrytą. Uważam, że oryginalność i niepowtarzalność jest największą bronią hip-hopu, lecz banda idiotów zmusiła mnie do nagięcia tych wartości podkreślaniem mojej abstynencji na każdym kroku. Będę to uskuteczniał i proponował młodym alternatywy. Bo jak można dbać o młodych, leżąc gdzieś naćpanym między kurwami? Prawdziwy hip-hop to przecież zdrowa rywalizacja.
Przyjęło się w bramach i klatkach, że na podwórku przetrwają wyłącznie ludzie, którzy najlepiej napierdalają po gębie, a wychudzonych okularników będą skalpować. Socjologiczny bełkot, powtarzany przez niedokształconych profesorów. Gdzieś w tej ich teorii zagubił się etos braterstwa i równości, dobrze znany z pierwszych nagrań Molesty Ewenement. Osobiście dorzuciłbym do tego jeszcze spryt. Na bazie tych wartości latami zapracowywałem sobie na – mniejszą bądź większą – reputację na osiedlu, a przy okazji nauczyłem się dogadywania z ludźmi. Dbam o nich, ot co. O bliskich bardziej, o znajomych odpowiednio. Postępuję według zasad. Tak czy inaczej, nie można powiedzieć, że na projektach jest perspektywicznie. Dlatego więc konsekwentnie tworzymy rap, szpikując go do granic wytrzymałości kreatywnością, której również używamy z braku laku w biurze. Taka symbioza, która jest dowodem na to, że rap ten przyniósł owoce, których tak wyczekiwaliśmy latami. Pamiętajmy, że prawdziwy hip-hop to kreatywność.
W przytaczanym wywiadzie Ryfa Ri powiedziała, że można być hip-hopowym, tańcząc nie tylko breaking, a redaktor Adrian Bartoszewicz zaaprobował, dodając, że zna popperów, którzy są bardziej hip-hopowi niż niejeden bboy. Jakże trafili oni w punkt! Jeszcze jakieś pięć lat temu, nigdy w życiu nie tańcząc, wiedzą mogłem zawstydzić niejednego z bboys. Nieustannie pragnąc rozwoju, skierowałem ją z upływem lat na inne obszary. Kiedyś byłem zatwardziałym słuchaczem rapu, niedoścignionym w liczbie przesłuchanych płyt i wymądrzającym się stale przed ignorantami, dzisiaj jestem zagorzałym fanem psychodelicznego rocka, a także chicagowskiego soulu. Na mojej liście najlepszych koncertów, na których byłem, już nie widnieje Masta Ace, De La Soul i Lordz Of The Underground tylko Janelle Monáe, Maceo Parker i Bilal. W mojej winylowej kolekcji nie dominują płyty wydane przez Cold Chillin’ czy Wild Pitch, a przez Motown czy Stax. Prędzej spotkamy się na jakimś jam session niż na Hip Hop Kempie. Od pierwszych tekstów o butelkach pisanych na siódmym piętrze do teraz przebyłem długą drogę i najchętniej widziałbym się na scenie w towarzystwie gitarzystów, drąc mordę. Zaobserwowałem u siebie jednak coś intrygującego. Przesłuchałem setki płyt z pogranicza przeróżnych gatunków, ale czegokolwiek bym nie słuchał, zawsze w ostateczności odpalę swoją ulubioną płytę Organized Konfusion lub Naughty By Nature, bujając się przy niej bardziej niż przy najbardziej przebojowych utworach Bootsy’ego Collinsa. Na wielu koncertach zachwycałem się klawiszowymi improwizacjami, trwającymi bez końca, ale to Sensi, Matis czy BlabberMouf w Częstochowie sprawili, że moje ruchy przypominałyby Skip B, gdyby nie astma. Kiedy spotykam się z Cokiem, najczęściej rozmawiamy o polskim rapie, choć jego ostatnie dokonania zwiodłyby domorosłego Sherlocka Holmesa, gdyby go o to podejrzewał. Inspiracje Kaeesa naprawdę są trudne do odgadnięcia nawet dla mnie, ale bez problemu mogę się od niego nauczyć genezy i znaczenia dla historii wszystkich solowych albumów członków Wu-Tang Clanu. Z Furmanem najbardziej uwielbiam rozmowy o życiu, a jakoś regularnie kończymy na wspominaniu największych polskich klasyków. A zwłaszcza tych, o których większość słuchaczy nawet nie słyszała. Prawdziwy hip-hop to hołdowanie tradycji i świadomość swoich korzeni. Prawdziwy hip-hop to ElQuatro Nagrania.
Zdarzało się niejednokrotnie, że zaimponowałem komuś swoim gustem muzycznym, zachęciłem kogoś do przesłuchania jakiegoś genialnego tytułu, czy porozmawiałem z kimś o The Doors lub o The Impressions. Jawiłem się ludziom jako gość o wszechstronnych zainteresowaniach muzycznych. Być może nawet podniecało to jakieś super sztuki – osobiście nie miałem okazji się o tym przekonać, ponieważ akurat byłem zasłuchany w riffach The Dark Side Of The Moon. Jednak jak mniej intensywne byłoby czerpanie radości z muzyki, gdyby odbywało się ono wyłącznie w samotności? Na szczęście jest ze mną grono ludzi, którzy nigdy – nawet przebudzeni o 3:00 w nocy – nie zdenerwują się, gdy zadzwonię pochwalić się, że właśnie odkryłem szalenie hipnotyzujący utwór. Z jednym z nich przemieliłem już tysiące godzin o muzyce. Głównie o rocku. Za każdym razem przemilczając temat hip-hopu, ponieważ go nienawidzi. Jakie zauważyłem na jego twarzy zdziwienie, gdy nakrył mnie kiedyś z GhettoMusick na słuchawkach, obłędnie machającego głową do każdego z cykaczy. A może to był Lil Jon? Chciałbym jedynie zaapelować, że najmniej istotne, czy spotkamy się w pociągu, jadącego do Łodzi na koncert Eric Claptona, czy na widowni podczas koncertu Ennio Morricone w Filharmonii Śląskiej, zapamiętaj jedno: zawsze reprezentuję kurwa hip-hop! Prawdziwy hip-hop! Zawsze!

W opozycji do polskiego podróżnika, Modest obiecał sobie osiągnąć sukces, nie opuszczając skazującego na niepowodzenie miasta. Zaczęło się od tego jak za młodu wyjechał nad morze. Posłuchał matczynej rady, żeby mówić, a w autobusie nie będzie mu słabo. Mówi do dzisiaj, z czego uczynił swój atut i podróżuje wszędzie, ale tylko podczas cyzelowania tekstów.