Ostatnio porozmawiałem sobie przez chwilę z przyjaciółmi. Zasugerowali oni, że aspiruję do roli doskonałego obserwatora. Zakwestionowałem to najpierw, ale po namyśle im jednak uwierzyłem. Ponadto mam tendencję do – często niepotrzebnego – natychmiastowego analizowania poszczególnych zachowań czy wydarzeń. Skoro już tak jest, to wnioski, wysnute z moich obserwacji, można chyba uznać za najprawdziwsze i najbardziej wiarygodne w zderzeniu z rzeczywistością. A przynajmniej akurat to sobie dopowiedziałem. Tak czy inaczej, zauważyłem ostatnio dziwne zjawisko. Ludzie w pierwszej kolejności nie podążają za jakością, a za rozpoznawalnością. I nie mam na myśli dążenia do celu lub pogoni za marzeniami, a jedynie percepcję. Priorytetowo wolą doświadczać rzeczy znane, a potem dopiero dobre.
Głupi przykład. W któryś z minionych weekendów wybrałem się do klubu. Rzecz o tyle dziwna, że do klubów niezwykle rzadko uczęszczam, choć od imprezowania generalnie nie stronię. Grali zaprzyjaźnieni DJ’s. Grali muzykę, która niespecjalnie mnie porywała, bo też nie każdy imprezowy utwór rapowy lubię. Zresztą moje gusta muzyczne wędrują już po zupełnie innych orbitach. Nie mówię, że ten rodzaj ekspresji jest beznadziejny, ale po prostu mnie nie poruszył, więc skupiłem się na podpieraniu parapetu zamiast na proszeniu do tańca. Dzięki temu mogłem sobie nieźle pofolgować w moich rozmyślaniach. Pomiędzy Snoop Doggiem, a Malikiem Montaną, poleciało trochę żywiołowego funku. Spostrzegłem wówczas, że ludzie wykorzystali tę przerwę na powrót do stolików i dopicie drinków. Zlecieli się dopiero na dźwięk Bruno Marsa, który wraz z Markiem Ronsonem zablokował liczniki na YouTube! Utworów w tej stylistyce słyszało się już mnóstwo i często o wiele lepszych. Dlaczego więc traktowane są one jako ciekawostkę z Wikipedii, a taki Bruno Mars potrafi poruszyć tłumy? Winna temu rozpoznawalność, stworzona przez radiostacje, które najwyraźniej są głodne dawnych brzmień. Tymczasem to płyty Bootsego Collinsa stoją zakurzone w antykwariatach.
Właściwie tego typu przykładów można odnotować niezliczoną ilość. Dlaczego kupujemy obuwie marki Nike, a nie rozejrzymy się za butami jakiegoś rzemieślnika z Podhala, który po ojcu odziedziczył swój fach? Dlaczego w telewizji wolą transmitować mecze Realu lub Manchesteru zamiast Crveny zvezdy Belgrad, której potyczki mogą częściej obfitować w piękne gole, ale o tym się nigdy nie przekonamy? Dlaczego wolimy spędzać wczasy w Chorwacji, a nie w Wenezueli? Podziwiać Puyola, a Pazdana tylko z przymrużeniem oka? Słuchać Cream, choć Breakout również słynie z bogatej dyskografii? A skoro już jesteśmy przy muzyce, obecność na koncercie hip-hopowym jest niemal podręcznikowym przykładem tego, o czym mówię.
Święty nie jestem, za żadne skarby. Na koncerty z kolei nie chodzę samemu, więc jestem w tym aspekcie przeważnie uzależniony od kumpli. Wybieramy się na występ ulubionego artysty, lecz przed nim sześciu wykonawców ma za zadanie rozgrzać publiczność. Co robimy? Kiedy pierwszy artysta występuje, większość z nas bierze jeszcze prysznic. Podczas gdy drugi z nich usiłuje zaskarbić sobie zaufanie publiki, nasze koleżanki zastanawiają się nad wyborem wieczornej kreacji. Trzeci w kolejności zespół odpuszczamy, ponieważ w tym momencie zmierzamy do celu autobusem. Na gapę! Czwarty może napiłby się z moimi przyjaciółmi rozgrzewkowego piwka pod klubem, ale właśnie rządzi na scenie. Piąty raper również gra w momencie, w którym dostajemy się przez bramkę do klubu i zmierzamy prosto do palarni. Kończymy wyczerpujące rozmowy i któregoś z rzędu szluga, po czym udajemy się pod scenę i – jakby na siłę – słuchamy ostatni support, wyczekując niecierpliwie na danie główne, a zamiast wsłuchiwać się doszczętnie, myślimy już o deserze w postaci kebaba. Kiedy niesamowity aplauz ustaje, a protagonista wchodzi na scenę, ostatnim o czym możemy pomyśleć w tej chwili jest nasze niesprawiedliwe zachowanie względem tych biednych supportujących. A raczej zachowanie większości, którą także tworzymy. Często zespoły te wśród lokalnej społeczności są niemal bożyszczami i zapewne zasłużonymi bardziej niż Wojciech Skupień dla polskiego sportu! Nadal nie zaznali jednak smaku mainstreamu, bo niby gdzie by mogli przy takiej konkurencji – na jedno osiedle przypada co najmniej kilku raperów na przyzwoitym poziomie. Myślę, że zaprezentowanie się na deskach jako sceniczna bestia mogłoby być jedną z furtek!
Tak się szczęśliwie w moim życiu złożyło, że wykonuję – dobra, bardziej na miejscu będzie: wykonywałem – rap. Nie chcę gdybać ani podejmować się prac nad scenariuszem kolejnej części Efektu Motyla odpowiadając na pytanie „dlaczego rap”? Tak się szczęśliwie w moim życiu złożyło i tyle. Koncerty hip-hopowe stanowią idealny punkt odniesienia, bo w zasadzie to o nich mam najwięcej do powiedzenia. Niestety szybko mnie one znudziły. Większość z nich ze względu na swoje ograniczenia polega wyłącznie na tym, że DJ gra kanonadę beatów, a dany wykonawca stoi, recytuje, w przerwie coś powie i czasem pomacha ręką na znak znajomości terminu „ruchów scenicznych”. Naiwnym jest ten, kto liczył na wyuzdane gitarowe improwizacje, na dziesięciominutowe aranżacje i na obecność Roberta Planta w refrenie. Oczywiście ma to swój undergroundowy urok, ale jeśli artysta nie ma swoim dorobku chwytliwych numerów, szczerze polecam pójście na konkurs recytatorski w podstawówce, bo teoretycznie to żadna różnica, a co bardziej łebski maluch przynajmniej zabłyśnie jakimś niewinnym żarcikiem. Mówię o artystach, znanych z czołówki OLiS, a gdzie tam o gwiazdach podziemia! Oni zaś, często grając za zwroty lub za nielimitowaną ilość piwa, nie zawsze przykładają się do swojego show w sposób należyty. Ich koncert przeważnie jest urozmaiceniem weekendu, a czasami przybiera taki przebieg, że lepiej by było, jakby ten piątek spędzali w Pomarańczy. Naprawdę. Pomijam już, że często tacy raperzy całkowicie olewają próby lub podchodzą do nich zbyt olewczo, a koncert grają niejako z przymusu, rutynowo, z przyzwyczajenia, bo właściciele lokalu – o ile uda im się dorwać ich trzeźwych – i tak zadzwonią.
Mówienie o koncercie przychodzi mi z łatwością, bo przecież sam grałem. Tylko jak wspomniałem wcześniej, formuła wydawała mnie się wyczerpana jak rosyjscy medaliści przed wywęszeniem afery. I od zawsze marzyłem o czymś innym na tej scenie, zanim się na nią dostałem. O wyciągnięciu z hip-hopu tego, co niemożliwe. O przeniesieniu rapowego występu na dotąd niespotykany poziom. O czerpaniu z koncertów przedstawicieli innych gatunków, udowadniając tym samym, że da się w jakiś sposób przełożyć improwizacje Ritchiego Blackmore’a na „styl, flow i oryginalność”. O zrobieniu pierdolonego show jak Michael Jackson, Beyonce i Eminem razem wzięci! W dodatku wspomniane chęci zostały podsycone przez pamiętne lata, podczas których w każdy weekend stąpałem po innym rejonie Polski. Oczywiście w poszukiwaniu koncertów. Dzięki temu widziałem chyba wszystko. Blues, jazz, funk, Piknik Moto-Country w Dąbrowie Górniczej, Eric Clapton, Big Fat Mama czy Terence Blanchard. Jestem perfekcjonistą, więc do wszystkiego podchodzę tak, jakbym miał to zrobić pierwszy i ostatni raz w życiu. Na szczęście los sam zadecydował i połączył moje poczynania z trzema bliźniaczo myślącymi homo sapiens, czego efektem jest elQuatro. Projekt był trzymany w tajemnicy na długie lata przed debiutem, logo spoczywało na dysku, a cała koncepcja z biegiem lat się powoli zarysowywała. “. Dołożyliśmy wszelkich starań i zrobiliśmy wszystko, żeby się tylko wyróżnić. Byliśmy tak zmotywowani, że nasze umysły były zaślepione typową braggą, a myśli ukierunkowane na jedno: support musi zjeść headlinera! Przygotowanie mentalne jak w Brzydkich Kaczorach – pokonamy każdego! Zaplanowaliśmy wszystko, od A do Z! Czerpaliśmy ze wszystkich przeżyć, jakie zapamiętaliśmy z koncertów. Skorzystaliśmy z najlepszych niuansów, które zanotowaliśmy jako widzowie na koncertach różnych wirtuozów. Inspiracje były na wskroś widoczne! Momentami nawet Justin Timberlake mógłby spoglądać z zazdrością! Wynagrodzenie otrzymaliśmy niewielkie, nawet nie pokryło ono kosztów prób. Tych wykonaliśmy niezliczoną ilość. Sami, z DJ, z ludźmi. Efekt? Tu jeden zginął w egzekucji na scenie; tutaj stoczyła się walka z bboys, niby przypadkiem pojawiającymi się w cypherze; tu zatrzymaliśmy czas pilotem, wyprzedzając tym samym Mannequin Challenge o kilka lat! Słowem – przygotowaliśmy się wzorowo. Ludzie, którzy – jak zwykle – niechętnie przyszli na support, widząc co się odpierdala, chętnie zostali i słuchali dalej zamiast zwyczajowo przypominać sobie teksty headlinera. Po cichu liczyliśmy, że info dotrze do środowiska organizatorów i będziemy często gdzieś zapraszani. Niestety nie poszło, telefon milczał, nie graliśmy zbyt wiele. Kierujemy się przynajmniej takimi wartościami w życiu i w twórczości, że działając zgodnie z nimi, wykonaliśmy kawał solidnej roboty. A najważniejsze, że tym pamiętnym wykonaniem moglibyśmy zawstydzić wielu artystów, dla których koncerty są już głównym źródłem utrzymania. Mogliby oni nawet czegoś się poduczyć zamiast stać na scenie i recytować swoje poematy do podkładów! Ale jak to tak? Od kolejnego, nikomu nieznanego zespołu, który znowu z zasady należy olać?
PS. Wynik Współpracy to mieszanka fajnych ludzi, którzy podejście do muzyki i sposób działania mają bardzo zbliżony do naszego i odwrotnie (choć lubujemy się w kompletnie innych brzmieniach). Jeszcze w tym tygodniu na łamach ich bloga ukaże się gościnnie kolejny z moich tekstów! Jeśli są jacyś zainteresowani, każdego z osobna zachęcam do obserwowania ich kanałów. Sam blog jest dostępny pod adresem wynikwspolpracy.pl
W opozycji do polskiego podróżnika, Modest obiecał sobie osiągnąć sukces, nie opuszczając skazującego na niepowodzenie miasta. Zaczęło się od tego jak za młodu wyjechał nad morze. Posłuchał matczynej rady, żeby mówić, a w autobusie nie będzie mu słabo. Mówi do dzisiaj, z czego uczynił swój atut i podróżuje wszędzie, ale tylko podczas cyzelowania tekstów.