Młody raperze! Prędzej się zestarzejesz niż dostaniesz patronat

Młody raperze! Prędzej się zestarzejesz niż dostaniesz patronat

Upragniony dzień premiery Twojej pierwszej płyty nadciąga jak niegdyś F.I.S.Z. z siłą dynamitu. Przez długie lata w piwnicznym studio, pomiędzy zgrzewką Harnasiów, a jajcarkami, ćwiczyłeś swoje umiejętności i w końcu wydają Ci się one być niemal perfekcyjne. Marzenia ściętej głowy. Już widzę dzisiejszą młodzież – kroczącą ścieżką, zbliżoną do naszej – która nie publikuje na YouTube swojego pierwszego w życiu utworu, a czterdziesty szósty. Uznałeś więc, że jesteś gotowy na sukces. Nastał Twój czas, a scena od momentu premiery Twojego debiutu nigdy nie będzie taka sama jak przedtem. Sporo zainwestowałeś, lecz przede wszystkim cierpliwości. Za ciężko zarobione pieniądze kupiłeś sobie muzykę, której autorami wcale nie są The Neptunes, lecz jest tak przepiękna, że zaraz pojawią się plotki o wydaniu na nią przeszło dwóch milionów złotych (if you know what i mean, kto ma wiedzieć ten wie, pozdro dla kumatych!). Po głowie wiją się myśli o szampanie Moet oraz roznegliżowane kobiety, z których łona ten trunek zamierzasz spijać. Dobrałeś wyszukane tematy. Znaczy się zrezygnowałeś z braggadacio oraz z rapowania o rapowaniu, sztukach i niespełnionej miłości, a tylko tyle wystarczy, by zostać okrzykniętym najoryginalniejszym MC kolejnej generacji. Marzy Ci się OLiS, koncerty, konsola z Yurkoskym. Świetnie, ale najpierw musisz wykonać ten pierwszy krok i pozyskać patronat nad płytą. Robisz listę swoich ulubionych portali, miejsce na logotypy na tyle okładki i pewny siebie logujesz się na pocztę. Wysyłasz porządnie skonstruowaną wiadomość do wszystkich z zestawienia i idziesz na colę lub – co gorsza – piwo. Nazajutrz zaglądasz na Gmail – cisza. Pojutrze – skrzynka odbiorcza nie drgnęła. Czynność powtarzasz przez kilka dni, a po tygodniu zamiast zachwytów nad płytą, otrzymujesz poczucie dostania długim, owłosionym prąciem po ryju. Jakby to zaśpiewał Wojtek Sokół – witamy w rzeczywistości.

Tak się złożyło, że w elQuatro Nagrania byłem odpowiedzialny za nawiązanie kontaktu, utrzymanie korespondencji i pozyskanie patronatów nad którymś z naszych wydawnictw. Sam proces właściwie za każdym razem wyglądał niemal identycznie. Otrzymywaliśmy więcej informacji o zapchanej skrzynce odbiorcy niż zgód. Czasem trafiła się jakaś odmowa. Częściej wiadomość, że e-mail adresata nie istnieje. Generalnie wszystko sprowadza się wyłącznie do jednego wniosku – większość ma Cię w dupie! Milczy. Pamiętaj, w tej branży nikogo nie obchodzisz. Trochę tego nie rozumiem, ale przecież nie muszę. Jednak pracuję w biurze obsługi klienta i gdybym jakimś cudem pozostawił jakąś wiadomość bez odpowiedzi, to mój szef miałby solidne podstawy, żeby mnie zwolnić. No nie przystoi tym portalom. Tym bardziej, że wiele z nich zarabia na siebie. Nie ma nic gorszego niż brak odpowiedzi. Wolałbym już usłyszeć od kogoś „spierdalaj” albo „spierdalaj stąd, bo jesteś za słaby, abyśmy mogli przyznać Twojej chujowej płycie patronat”. Jak wspominałem, lepsze to niż brak odpowiedzi. Nie jestem pępkiem świata, ale pragnę udzielić tym wszystkim pismakom rady. Spróbujcie ustawić jakąś automatyczną odpowiedź dla skrzynek typu patronat@. Mogłaby mieć – nie wiem – jedną formułkę i być wysyłana do wszystkich bez wyjątku. Zawsze lepsze to niż brak odpowiedzi.

Dzięki temu z kolei, dla młodych adeptów sztuki proszenia się, mam pewną ciekawostkę. Niektóre serwery nie lubią załączników, więc materiały dostarczałem w treści jako linki. Pewnego razu sprytnie zamontowałem w każdy z linków licznik statystyk. Przynajmniej teraz mam pewność, że mowa o faktach, a nie że tylko pierdolę sobie od rzeczy. Efekt? Na 80 wysłanych wiadomości, materiałem zainteresowało się jedynie 13 osób po drugiej stronie monitora.

Na przestrzeni tych kilku lat, zajmując się dostarczaniem treści do różnych portali, zebrałem sobie całkiem pokaźną bazę adresów. Cenię sobie wygodę, więc i przykładowo wysyłanie newsów o ostatniej naszej premierze jest szybsze niż na samym początku. Uzbierałem grono portali, które są przychylne naszej ekipie. Z niektórymi ludźmi, którzy dla nich piszą, nawiązałem nieprzymuszone znajomości. Znienawidziłem też kilka ludzi. Zniechęcony wielkimi portalami wpadłem kiedyś na pomysł, żeby uderzyć do najlepszych w Polsce blogerów. Odzew był oszałamiający i zagwarantowali oni nam bardzo duży rozgłos. Uwielbiam współpracę z kimś mniejszym, ponieważ sami jesteśmy malutcy. Chciałbym, abyśmy wszyscy urośli w przyszłości. Mniejszym stronom po prostu jeszcze zależy i starają się robić rzeczy ciekawsze niż te mainstreamowe serwisy. Marzy mi się jakiś wspólny projekt z Goodkidem lub ciekawa inicjatywa z Tak dużo genialnej muzyki. Jakaś wspólna konceptualna impreza cykliczna czy seria produkcji, które można odsłuchać wyłącznie na jednej z tych stron. Może jakiś głośno wypromowany e-book, zrzeszający wielu autorów, w którym każdy napisałby coś od siebie na unikatowy temat? Podoba mi się Sketchbook Series, czyli seria polegają na tym, że Moo Latte publikuje swoje utwory numerując je jak serial telewizyjny, a Noisey Polska udziela mu oficjalnego wsparcia.

Wpadłem swego czasu na trochę cwaniacki pomysł. Odezwałem się zwyczajnie do wszystkich portali i blogerów, którzy – licząc od pierwszej naszej płyty Nagrania do NuFunk – w jakiś sposób wsparli elQuatro Nagrania. Do tych, którzy zgodzili się objąć te płyty patronatem, a nawet do takich, którzy aprobaty nie wyrazili, ale pomogli w inny sposób. Złożyłem im propozycję. Zaproponowałem, żeby dołączyli do grona naszych partnerów. Kurwa, nie lubię tego słowa, bo brzmi do bólu biznesowo i profesjonalnie, a przecież nasza twórczość to wcale nie biznes. Chyba że w jedną stronę, bo ciągle inwestujemy. Wspomniana propozycja była mniej więcej taka: pomagaliśmy sobie, co oznacza, że się lubimy i pewnie nieraz będziemy chcieli sobie pomóc. Mieliśmy przy każdym z naszych materiałów polecać ich profile, a na stronie umieścić ich logotypy. W zamian pisaliby oni o naszych poczynaniach. Oczywiście nie każda produkcja miałaby zaskarbić gusta piszących – mieliśmy tego świadomość i rozumieliśmy to doskonale. Zobowiązaliśmy się przesyłać wszystkie materiały, a oni sami będą wybierać z czym się utożsamiają i które z nich opublikują. O patronat rzecz jasna prosić będziemy osobno – album przecież jest większym przedsięwzięciem. Trochę się bałem jak zareagują moi korespondenci, lecz – ku zdziwieniu – chętnie przystali na moją propozycję. Dowartościowałem się wręcz w tamtym momencie. Niestety jeden z portali musieliśmy wykreślić z listy.

Zaczęło się od tego jak rutynowo przesłałem do ich człowieka zapytanie z prośbą o patronat Wyprane EP Furmana. On zaś zakomunikował, że od natłoku tego typu próśb zdecydowali się na wprowadzenie kilku zmian. Jedną z nich było zaprzestanie promowania singli. Od teraz tylko wideoklipy. Zgodzili się na patronat płyty. Patronat to patronat, prawda? Tak więc podsyłam zapowiedź klipu i słyszę przypomnienie, że „tylko teledyski”. OK. Podsyłam więc starannie przygotowany news o premierze wideo, a ten sam człowiek żąda ode mnie zapłaty 50 zł. Jakim cudem to przegapiłem? Doczytałem na ich stronie i faktycznie – wprowadzili opłatę za patronat nad płytą. Zdziwiłem się niemiłosiernie, bo przecież byliśmy partnerami. Gość nie szczędził jeszcze kąśliwych uwag, sugerując skąpstwo z naszej strony. Za muzykę płacicie po 500 zł, a żałujecie pięciu dych za wyszukaną ofertę, gwarantującą niesamowite wsparcie i rozgłos niczym Despacito. Zdenerwował się, ale jak tylko się uspokoiłem, zacząłem rozsądnie myśleć. Namówiłem Furmana, żebyśmy zapłacili, traktując to jako swego rodzaju próbę. W końcu tyle razy się płaciło Facebookowi za reklamę. Zagaiłem raz jeszcze do typa, który czując 50 zł w kieszeni ewidentnie się uradował. Z pompatycznego tonu jego wypowiedzi wywnioskowałem, że ich towar jest tak luksusowy, że ludzie się o niego zabijają. A numer na fakturze, jaki otrzymaliśmy, to 002. Sądzę, że byliśmy drugim „klientem”, który skorzystał z tej jakże ekskluzywnej usługi. Ostatecznie opublikowali ze dwa newsy, linki do nich wkleili na swoim fanpage. Odbiór był tak marny, że mogliśmy równie dobrze zapłacić Zuckerbergowi. Sądzę, że gdybyśmy przeczytali artykuł 10 porad na skuteczność facebookowej reklamy i postępowali odwrotnie do nich, za 50 zł mielibyśmy kilkukrotnie razy więcej wyświetleń. O powadze tego portalu niech świadczy fakt, że przed przelewem ich fanpage miał 50 tysięcy polubień, a po – 110 tysięcy. Kurwa mać – tyle osób dziennie to nie przychodzi nawet do Samsunga! My mając raptem pięćset lajków, wykręcamy większe zasięgi! Pamiętajcie więc panowie, mistrzowie marketingu i gazele biznesu! Nawet jak zorganizujecie konkurs, w którym do wygrania jest możliwość nagrania z Hinolem z Polskiej Wersji, to nigdy nie będziecie wiarygodni. Owszem, sprawicie radość głupiutkiemu młodzianowi, który dopiero zaczyna stawiać pierwsze kroki w grze. Szkoda, że chwilową i iluzoryczną. Bo on napisze do dziesięciu portali, a tylko od was otrzyma odpowiedź. I w świetle moich powyższych słów, ucieszy się z samego faktu, że odpisał mu portal o ponad setce tysięcy polubień! A na wieść o patronacie pewnie zaliczy mokrą noc jakby przyśniły mu się sutki nierozbieralnej Scarlett Johansson. Zapłaci, łudząc się, że za miesiąc zadzwoni do niego Wielkie Joł. A w rzeczywistości, jak się jeszcze okaże, że nie jest taki prawilny jak w kawałku, który promujecie, to on zadzwoni. Na policję.

Modest