WaxEaters Beat Session Vol. 1 [10.12.2016, Wrocław]

WaxEaters Beat Session Vol. 1 [10.12.2016, Wrocław]

Cok jest niesamowicie otwartym na nowe doświadczenia producentem, a całe elQuatro Nagrania jest cholernie dumne z tej postawy. Jak tylko dowiedzieliśmy się o beat sesji, organizowanej przez kolektyw WaxEaters we wrocławskiej Szkole Muzyki Nowoczesnej, nie zawahaliśmy się ani sekundy i postanowiliśmy 10 grudnia odwiedzić Dolny Śląsk. Organizacja wydarzenia już w powijakach stała na wysokim poziomie: instrukcje dla uczestników były bardzo precyzyjnie, rzetelnie i nieco humorystycznie przekazywane, więc wiedzieliśmy, że będziemy mieć do czynienia z ludźmi rozsądnymi, a jednocześnie bardzo sympatycznymi. Wzorem najlepszych podróżników, sprawdziliśmy przed wyjazdem “miejsce akcji”. Oniemieliśmy. Zdjęcia szkoły i jej wyposażenia zachęciłyby do przyjazdu nawet osobników, mających mniejsze wyczucie rytmu niż drzwi obrotowe. Delegacja elQuatro postanowiła więc wsiąść w samochód, przejechać te przeszło (licząc z błądzeniem po mieście) 200 kilometrów i pełna entuzjazmu zjawić się na miejscu!

Jeszcze supporty? To chodźmy na szluga!

Jeszcze supporty? To chodźmy na szluga!

Ostatnio porozmawiałem sobie przez chwilę z przyjaciółmi. Zasugerowali oni, że aspiruję do roli doskonałego obserwatora. Zakwestionowałem to najpierw, ale po namyśle im jednak uwierzyłem. Ponadto mam tendencję do – często niepotrzebnego – natychmiastowego analizowania poszczególnych zachowań czy wydarzeń. Skoro już tak jest, to wnioski, wysnute z moich obserwacji, można chyba uznać za najprawdziwsze i najbardziej wiarygodne w zderzeniu z rzeczywistością. A przynajmniej akurat to sobie dopowiedziałem. Tak czy inaczej, zauważyłem ostatnio dziwne zjawisko. Ludzie w pierwszej kolejności nie podążają za jakością, a za rozpoznawalnością. I nie mam na myśli dążenia do celu lub pogoni za marzeniami, a jedynie percepcję. Priorytetowo wolą doświadczać rzeczy znane, a potem dopiero dobre.

Jeden Osiem L wraca i nagrywa sequel - “Jak (nie) zapomnieć”!?

Jeden Osiem L wraca i nagrywa sequel – “Jak (nie) zapomnieć”!?

Powrócił A Tribe Called Quest. Na dodatek powrócił w niezaprzeczalnie wielkim stylu! Pomyśleć tylko, że ten kolektyw, będący bożyszczem sympatyków hip-hopu, zadebiutował w tym samym roku, w którym ukazała się ostatnia część trylogii Ojca Chrzestnego. Szmat czasu. Tak się akurat złożyło, że obie produkcje są rówieśnikami, ale nie jest to jedyna rzecz, która łączy ATCQ z Francisem Coppolą. Twórczość zespołu – podobnie jak mafijna saga reżysera – okazała się niebywale wpływowa w kontekście późniejszego rozwoju gatunku oraz doczekała się niezliczonej ilości spadkobierców. Na swoje ostatnie wielkie dzieła artyści kazali czekać mniej więcej tyle samo lat – niejeden ojciec w tym czasie doczekał się pełnoletności potomka. Oba dzieła wzbudziły kolosalne poruszenie i zainteresowanie – większe niż przyjęcie urodzinowe wspomnianego jubilata. Obu dziełom towarzyszyły również obawy, że zbezczeszczą one mit, dobytek i tradycję – czyż ojcom nie towarzyszy podobny strach przed późniejszymi wyborami młokosa, wchodzącego właśnie w dorosłość? Na szczęście – czy to z pomocą wyrachowania twórców, czy to jakiejś boskiej ręki – We Got It from Here… Thank You 4 Your Service i Ojciec Chrzestny III to dzieła kompletne, które miały nie powstać. Dopracowane. Bardziej współczesne od poprzedników, acz spójne z ich konwencją.

Cele długofalowe

Cele długofalowe

Pewnego chłodnego listopadowego wieczoru, niespełna cztery lata temu, Anglia rozgrywa towarzyskie spotkanie ze Szwecją. Zlatan Ibrahimovic ładuje Angolom cztery bramki, a jedną z nich zachwyca się cały – nie tylko piłkarski – świat. Przepiękne huknięcie z trzydziestu metrów po cudownej przewrotce staje się niemal zjawiskiem, udostępnianym lawinowo. Łowcy ciekawostek, którzy obejrzeli gola w kontekście kolejnej z nich, powiedzą, że Ibra miał jedynie niesamowitego farta, porównywalnego z wygraniem miliona w Madżonga. Sportowi zapaleńcy jednak doskonale wiedzą, że tego typu zagrania są dla Szweda rutyną. Wiedzą, ale i wciąż są zdziwieni – wyobrażacie sobie Chucka Norrisa, który łapie w pułapkę ofsajdową Lewandowskiego? No właśnie. Pokusa o takie zagrania nie przyszła do Zlatana znikąd, zupełnie jak jego boiskowy przydomek – Ibrakadabra. Osiągnął to ciężką pracą, wzorowaniem się na najlepszych i wiarą we własne przekonania.

MC Lewandowski

MC Lewandowski

Kiedyś fanatycznie interesowałem się futbolem. Potrafiłem wymienić jednym tchem nazwiska wszystkich piłkarzy ze zwycięskich drużyn wraz z przyporządkowanymi im numerami, a dzisiaj nie znam nawet najdroższego piłkarza świata. Musiałbym poszukać, ale zdaje się, że jestem jeszcze w posiadaniu zdjęć z meczów, które za dzieciaka wycinałem z gazet. W gimnazjum nawet część z nich przeznaczyłem na jakiś konkurs, promujący kulturę francuską, na którym tylko się wygłupiałem i zajadałem ciastkami, a ocenę końcową i tak miałem wyższą o jeden stopień. Teraz to jedynie 20Syl, Zaz czy Ben l’Oncle Soul kojarzą mnie się z Francją. Ostatnio jednak znowu wkręciłem się nieźle w piłkarską „prasę” i częściej od recenzji płyt czytam różne podsumowania kolejek w danych ligach. Spostrzegłem przy okazji, że piłka nożna ma mnóstwo wspólnych cech z hip-hopem. Z drugiej strony czemu miałbym się dziwić? Zarówno w jednej jak i w drugiej dziedzinie występuje przecież rywalizacja i sukces.

Pozostaje tylko płacz i zgrzytanie zębów

Mam 27 lat, a potrafię wcielić się w rolę zarozumiałego dzieciaka, który momentami bez żadnego wyraźnego powodu – niemal dla zasady – uprzykrza życie przyjaciołom, znajomym z pracy czy mijanym przechodniom. W takiego dzieciaka, który to najbardziej Cię wkurwia, gdy stoisz w kolejce po zwykłe zapałki, a ten tylko drze ryja, płacze, smarka w rękaw i wyzywa matkę, ponieważ zachciało mu się akurat w tej chwili bajeranckiego samochodu z BBurago. Nie słucha jednak tłumaczeń bezradnej matuli i chyba nie zdaje sobie sprawy, że stoimy wszyscy za swoimi sprawami w ogólnospożywczym. Dokładnie tak, potrafię taki być. Z nieuzasadnionych przyczyn. Przychodzi mi to zupełnie naturalnie niczym oddech. Być może jest to wypadkową rozczarowania rzeczywistością – będąc jeszcze w gimnazjum inaczej sobie wyobrażałem tę całą dorosłość.

Najszybszy, ale czy to oznacza, że najlepszy?

Najszybszy, ale czy to oznacza, że najlepszy?

W sobotę znalazłem się w Krakowie na wyczekiwanym przeze mnie koncercie Busta Rhymesa! Z największych raperów był on jednym z ostatnich, których jeszcze nie widziałem i koniecznie chciałem zobaczyć zanim umrę. Byłbym w stanie zapłacić nawet krocie za taką możliwość, więc jak tylko internet mi oznajmił, że w Tauron Arenie będę mógł tego doświadczyć bezpłatnie, natychmiast oniemiałem. Sam występ niestety w żaden sposób mnie nie porwał. Być może miałem zbyt wygórowane oczekiwania, pamiętając jeszcze jak kilkanaście lat temu – według relacji świadków – rozbił on warszawską Stodołę w drobny mak. Na moje niezadowolenie wpłynęło wiele czynników. Frekwencja dopisała, ale tylko podczas show O.S.T.R.’a, który mógłby być – gdyby tylko to decydowało – headlinerem tej imprezy. Na hali panował leniwy klimat, a że byłem częścią publiczności, również poczułem się ospały oraz zniechęcony. Lider Flipmode Squad nie jest już tym zwariowanym gościem z trzema dreadami na głowie i dawno opuścił boisko „kosmicznego meczu”, trafiając do ligi oldbojów. W dodatku wraz z upływem lat uleciał z niego ten polot.

OutKast. Czy to aby na pewno jeszcze hip-hop?

Jestem największym fanem OutKast na świecie. A przynajmniej w Sosnowcu. Prowadzę jednocześnie – nazwijmy to – cykl felietonów, którego podstawowym założeniem nie jest pisać zbyt wiele o muzyce, lecz poruszać zagadnienia związane z muzyką. Wiem, że dziwnie to brzmi, bo sam nawet nie umiem doprecyzować tej myśli. Poza tym jestem abstynentem, lekkoduchem, astmatykiem, altruistą i chamem. Nie wierzę jednak, że jest na sali śmiałek, który uwierzyłby, że nigdy nie napiszę o duecie z Atlanty. Zwłaszcza teraz, kiedy tak wiarygodnych plotek o ich nowym albumie nie było chyba od… ich ostatniego albumu. W tym świetle nie mogę silić się na filozofię czy uniwersalizm. Po prostu nie mogę. Nie tym razem.

Słuchają w stereo typów, ale czy wolni od stereotypów?

Nie jestem hipokrytą, lecz potrafię nim bywać. Niby nie cierpię oceniania innych ludzi w sposób stereotypowy, a mimo wszystko czasem pod wpływem chwili przyłapuję się na tym. Na podstawie ubioru danego osobnika, szeregu jego zachowań czy podejmowanych przezeń decyzji wierzę, że jestem już w stanie odtworzyć scenariusz jego dotychczasowego żywota. I jestem w tym lepszy niż Jonathan Nolan. Generalnie jednak nie jestem za rozrzucaniem ludzi po różnych worach. Znaczy się jestem, ale na własnych zasadach.

Jak stworzyć album roku i zawstydzić Black Milka?

Mógłbym przysiąc, że najczęściej odtwarzanym przeze mnie utworem w ciągu ostatniego roku był Trillmatic. Na niespełna czternaście milionów wyświetleń tego wideoklipu z całą pewnością przynajmniej jeden milion jest wygenerowany przeze mnie. Sądzę, że nigdy nie namówiłbym się do pierwszego odsłuchania, a co za tym idzie nie zakochałbym się w nim, gdyby nie gościnny udział Method Mana w nagraniu. W końcu stylistyka A$AP Mob jest daleka od mojej ulubionej, a A$AP Nast to nie A$AP Rocky, którego dopiero później polubiłem za sprawą (trochę doorsowego) L$D. Sam utwór jest genialny i zaskakujący, to niepodważalne! Trudno więc, żebym podczas tylu odtworzeń zapomniał o pewnej kwestii, która właśnie do mnie wróciła niczym Arturo z zaświatów, gdy jeszcze oglądałem Pierwszą miłość.