Czas pionierów i zmiana pokoleniowa. To była przepiękna dekada
Nigdy nie poszedłem w stronę dziennikarstwa z prostego powodu. Nie umiem i nawet nie próbowałem nauczyć się pisać recenzji, a to one w głównej mierze pozwalają zaistnieć. Generują najwięcej wyświetleń na blogu, a co za tym idzie, pomagają wyrobić sobie nazwisko, aby w przyszłości otrzymać jakiś angaż. Każdą sugestię znajomych o byciu dziennikarzem – żeby nie poczuć się gorszym – kontratakowałem mówiąc, że nie mam szans, ponieważ nie lubię pisać recenzji. Nawet zacząłem w to wierzyć. Takie teksty są zawsze subiektywne, a gusta na tyle różnorodne, że nie możemy żadnej recenzji przyjąć za jedynie słuszną. Zresztą znam ludzi z lepszym piórem ode mnie, z większą wiedzą i umiejętnością wyłapywania niuansów.
Podobnie sprawy się mają z wszelkimi rankingami. Po prostu nie czuję, żebym był w tym dobry. Sam często sięgam po różne płyty, uprzednio czytając jakieś opinie lub słuchając czyichś rekomendacji. O muzyce mam zdaje się rozległą wiedzę, a o ulubionych albumach potrafię opowiadać godzinami. Za cholerę jednak nie umiałbym wystawić któremuś z nich sztywnej oceny. Jakiś czas temu Soulbowl zaprosił mnie do wspólnej zabawy w podsumowanie dekady. Wzięli w nim udział ludzie zaprzyjaźnieni z portalem. Oczywiście, że miałem obawy, ale zgodziłem się w myśl zasady, że przecież nie mam nic do stracenia. Najwyżej wycofałbym się w odpowiednim momencie.
Ciężka harówka, połączona z przyjemnością
Należało zgłosić czterdzieści propozycji albumów i/lub utworów, wydanych w okresie od 2010 do 2019 roku, które z jakichś powodów zapisały się w naszej pamięci. Następnie na podstawie tych zestawień redakcja portalu ustalała listę najlepszych płyt i nagrań, którymi upajała się ludzkość w ubiegłym dziesięcioleciu. Natychmiast zabrałem się za swoją selekcję! Nie przypuszczałem natomiast, że może to przynieść aż tak dużo frajdy. Oczywiście było w tym tyle samo przyjemności co ciężkiej pracy. Spędziłem jakieś dwanaście godzin przy komputerze na przypominaniu sobie wszystkiego po kolei. Szukałem ściąg niemal wszędzie. Przeglądałem swoją bibliotekę na Spotify i kolekcję winyli, po latach zalogowałem się nawet do swojego konta na nieco już zapomnianym last.fm.
Z nieskrywaną radością odświeżyłem sobie mnóstwo świetnej muzyki, która po tak długiej przerwie zabrzmiała jeszcze piękniej niż w momencie pierwszego kontaktu z nią. Satysfakcja i uciecha tym samym zrównoważyła wszystkie trudy tego przedsięwzięcia. Przeczuwałem, że moje typy pokryją się tylko w niewielkiej części z ostatecznym podsumowaniem i tak też się stało. Wobec tego w tym miejscu postanowiłem się podzielić moim. Z pewnych rzeczy się jednak nie wyrasta i nie będzie ono podane w formie rankingowej. Ubrałem je w lekko publicystyczną formę.
Zakazane piosenki
Wyobrażacie sobie kobietę o anielskim głosie w akompaniamencie cięższych, lecz przystępnych riffów? Aretha Franklin postanawia zamknąć się w studio z Led Zeppelin i nagrać wspólną płytę. Właśnie takie odczucia towarzyszyły mi za każdym razem, oczywiście zachowując proporcje, gdy słuchałem genialnych albumów szwedzkiego zespołu Blues Pills z liderującą mu, ponętną Elin Larsson. Niestety Blues Pills i Lady In Gold nie mogły się znaleźć w tym podsumowaniu, ponieważ zawężone zostało ono do rapu, jazzu, soulu i funku. Tak samo z krążkami od The Black Keys, których poznałem zaraz po premierze Brothers i od razu zauroczyłem się ich twórczością. Takie El Camino i Turn Blue również słuchałem bez opamiętania w latach dziesiątych, choć krakowskim targiem wcale nie musiałem ich pomijać – przecież Never Gonna Give You Up z płyty Brothers to soczysta soulowa ballada (wykonywana wcześniej przez Jerry’ego Butlera z The Impressions), a i Danger Mouse, który był producentem tych trzech tytułów, nie jest w świecie hip-hopu postacią anonimową.
Nie oszukujmy się, przeciętny odbiorca muzyki nie jest w stanie być na bieżąco ze wszystkim. Doba jest za krótka, a codziennie jesteśmy atakowani dziesiątkami premier. Kiedy porównywałem sobie moje wstępne zestawienie do pomocniczych list, opartych na poszczególnych podsumowaniach z lat ubiegłych, okazało się, że przesłuchałem od deski do deski niespełna połowę wyróżnianych płyt. Byłem z siebie dumny, ponieważ paradoksalnie od kilku lat niechętnie zabieram się za nowości wydawnicze, a wiele z nich gości w moich głośnikach zupełnie przez przypadek. Po prostu poczułem się zmęczony tym, że prawie wszystkie brzmią identycznie, zlewają się w całość i tak naprawdę rzadko kiedy mamy do czynienia z dziełem przełomowym.
42 lata wcześniej
W moim poznawaniu nowej muzyki nastąpił zwrot i miało to miejsce akurat w poprzedniej dekadzie. Dzięki pasjonowaniu się zdobywaniem zakurzonych płyt analogowych odkryłem, że wśród staroci skrywa się mnóstwo ponadczasowej muzyki, bogatej w ciekawe rozwiązania muzyczne i emanującej świeżością, której dziś tak pożądamy. W ten oto sposób poznałem genialny debiut Yellow Magic Orchestra, który każdy fan muzyki elektronicznej powinien poznać. Najefektywniej pracuje mi się ze świetną ścieżką dźwiękową do filmu Day Of Anger w wykonaniu Riza Ortolaniego, który nie wiedzieć czemu nigdy nie zaistniał tak jak Ennio Morricone.
Z przyjemnością więc umieściłem w moim podsumowaniu album grupy Sly & The Family Stone. Co prawda jest to koncertowy materiał, zarejestrowany w 1968 roku, ale wyszedł dopiero w 2015 roku jako limitowane wydawnictwo z okazji Record Store Day. Nie wiem czy dokładnie te wykony były publikowane gdzieś wcześniej. Wiem za to, że większość z tych nagrań zyskała drugie życie w porównaniu do wersji studyjnych. Najbrudniejszy funk jaki słyszałem z dominującą sekcją dętą. A kiedy przesłuchałem pierwszy raz We Love All (Freedom) to zaniemówiłem na dłuższy czas z wrażenia. Postronny obserwator powie, że przeżyłem śmierć kliniczną, podczas gdy ja znajdowałem się w podróży do innego świata. Pamiętam jak zachwycano się niektórymi rozwiązaniami, które Kanye West zastosował na swoim wiekopomnym My Beautiful Dark Twisted Fantasy. Ja chciałem dodać tylko jedno: Ye, Sly z rodzinką miał to już 42 lata wcześniej!
Wybory (mniej) oczywiste
Umiejscowienie opus magnum Westa w takim podsumowaniu dekady jest obowiązkowe! Podobnie jak good kid, m.A.A.d city i To Pimp a Butterfly Kendricka Lamara czy The Epic Kamasiego Washingtona. W ostateczności jeszcze Love Story Yelawolfa czy Cadillactica Big K.R.I.T.’a. O tych albumach powiedziano już wszystko zarówno tydzień po ich premierze jak i we wszelkich rankingach. Większość z nich osiągnęło status klasyka zaraz po pojawieniu się w sklepach. Arcydzieła, których pominięcie zakrawałoby po prostu o idiotyzm.
Postanowiłem dorzucić do puli dodatkowo kilka nieoczywistych wyborów. Medicaid Fraud Dogg autorstwa Parliament to wymarzone zamknięcie przepięknej historii tej jakże wpływowej grupy. Sama świadomość, że jest to ich ostatni album, a George Clinton odchodzi na zasłużoną emeryturę, wywołuje we mnie spore wzruszenie. Płyta zawiera nagrania, których stylistyka przypomina słuchaczom to, za co pokochali Funkadelic, nie uciekając momentami od współcześnie dominujących brzmień. Tej grupy nie mogło zabraknąć, choćby z czystej sympatii.
pretekst. Orkiestry Rozrywkowej PRiTV w Katowicach pod dyrekcją Jerzego Miliana to oryginalny materiał z lat siedemdziesiątych, który przez lata skrywały archiwa Radia Katowice. Wydawca zapewnia, że jest on bezpośrednią kontynuacją kultowej płyty z 1975 roku, którą łatwiej kupić za rozsądne pieniądze w Stanach niż w Polsce. Rozsądne, lecz wciąż niemałe! Lubisz utwór Wśród Pampasów? Polubisz więc i tę płytę.
Kiedy „Jazzmatazz” przestawał wystarczać
Body Music duetu AlunaGeorge urzekała swoją niewinnością, Big K.R.I.T. za pomocą ReturnOf4Eva tak naprawdę przedstawił się światu jako kustosz wczesnych dokonań Dungeon Family, a 7 Days of Funk stanowił głośny przewrót – oto wielki Snoop Dogg ucieka od opiewających na miliony kontraktów, by nawiązać współpracę z niezależną oficyną Stones Throw! Śmiały krok, który nie obszedł się wtedy bez echa. A muzycznie to całkiem sympatyczny mariaż rapu z funkiem, ale… słyszało się lepsze.
Nastąpił w moim życiu pewien etap, w którym rap przestał mnie pociągać z tą samą mocą co w początkowym okresie fascynacji tym gatunkiem. Powoli wkradało się znużenie do naszych relacji. Zacząłem sięgać po jazz, do którego notabene doprowadził mnie Jazzmatazz Guru. Następnie zaprzyjaźniłem się z soulem, funkiem czy psychodelicznym rockiem, do których zachęciła mnie pośrednio twórczość OutKast. Więź z rapem okazała się jednak tak silna, że wciąż powracał do mojego odtwarzacza pomiędzy nagraniami z katalogu Curtom czy Stax. Dzięki temu znalazłem upragniony półśrodek.
Zaczęły mi się podobać albumy rapowych wykonawców, w których o dziwo rap nie dominuje. Tak się składa, że poprzednia dekada obrodziła słuchaczy w dzieła, wpisujące się w tę formułę. Wobec tego grzechem byłoby nie umieścić w moim zestawieniu choćby Different Waters Coely, The Loop Shafiq Husayna, And the Anonymous Nobody… od De La Soul czy Native Sun Blitza The Ambassador. Dwa ostatnie nie znalazły się na moim podium przypadkiem.
Podium z prawdziwego zdarzenia
O krążku De La Soul już kiedyś wspominałem, ale uzasadnieniem niech będzie choćby lista gości – trzeba przyznać, że Jill Scott, Estelle, Justin Hawkins, Usher, Yukimi Nagano czy Damon Albarn nie pretendują do miana najlepszego MC na globie, prawda? A obecność frontmana Talking Heads sprawiła, że poczułem się jak zwycięzca kumulacji w Lotto. Z tym że skumulowały się wszystkie moje muzyczne fascynacje w jednym momencie. Snoopies zresztą wpisuje się w stylistyczne ramy macierzystej formacji Davida Byrne’a.
Blitz z kolei zabiera nas w podróż po Afryce bez wychodzenia z domu. Pochodzi z Ghany, a do Nowego Jorku zabrał ze sobą – oprócz wiary w realizację muzycznych celów – inspiracje afrykańską muzyką ludową. Native Sun wręcz garściami czerpie z afrobeatu, który ubóstwiam ze względu na moją szczególną sympatię do instrumentów dętych. Wielowarstwowe aranżacje, dominujące partie wokalne, zaangażowany społecznie rap i osobliwy występ dziewcząt z Les Nubians. Czego więcej potrzeba? Może promieni słońca nad São Paulo?
Tańczący w autobusie, ale nie z wilkami
Twórczość Bixiga 70, dziesięcioosobowego zespołu z Brazylii, istotnie stanowi synonim multikulturowego tyglu. Inspirują się wszystkim, co najlepsze w muzyce z całego świata. Fuzja elektroniki z brazylijskim folklorem? Proszę bardzo! Odrobina afrobeatu na przemian z cumbią? A czemu nie! Reggae i jazz? Jak najbardziej! Kiedy tylko usłyszałem Quebra-Cabeça, zacząłem tańczyć. Serio! W trakcie uznałem, że muszę mieć album o tym samym tytule na winylu. Kiedy pod koniec pojawiły się hipnotyzujące syntezatory uznałem, że muszę go mieć natychmiast. Utwór ten nie opuszczał mojego odtwarzacza przez cały dzień. A może przez tydzień? Tego przeżycia nie da się opisać słowami. Należy jak najszybciej włączyć ten utwór! Nie zalecam jednak w podróży, ponieważ Polacy nie są jeszcze gotowi na widok człowieka, tańczącego carimbó w autobusie.
Poprzednia dekada obfitowała także w magiczne płyty soulowe, nawiązujące brzmieniem do najlepszych lat w historii tego gatunku: Soul Power Curtisa Hardinga, Stone Rollin’ Raphaela Saadiqa, debiut formacji The Jack Moves, Landing On A Hundred Cody’ego ChesnuTTa. Obserwowaliśmy przy okazji kolejną diametralną zmianę w twórczości i na płaszczyźnie wizerunkowej – tym razem Kelis za sprawą jej Food, przez który opuściła majors na rzecz niezależnej Ninja Tune.
Apetyt rósł, ale pozostał niedosyt
Awaken My Love! Childisha Gambino również wpisywała się w ten trend retro. Cały świat zakochał się w Redbone, przywołujący skojarzenia z najsłynniejszymi dziełami Bootsy’ego Collinsa. Choćby z powodu tylko tego nagrania należy umieścić ten album w zestawieniu. Single i okładka generalnie rozbudziły niemały apetyt wśród słuchaczy. Ostatecznie otrzymaliśmy wyróżniający się materiał, ale po skonsumowaniu całości ja przynajmniej pozostałem nienasycony. Musiałem jak najprędzej wrócić do nagrań Funkadelic, do których zresztą próbował nawiązać Donald Glover i to słychać na każdym kroku. A czy udanie czy nie, to już dla każdego pozostanie osobistą kwestią. Na wyróżnienie na pewno zasłużył.
Tetra C2C jest niesamowita, a że wciąż ukazuje się zdecydowanie za mało płyt ekip turntablistycznych, każdą należy obowiązkowo docenić. Codziennie zastanawiam się czy najbardziej z Black Hippy lubię Ab-Soula czy K-Dota. Nie mam tego dylematu przy wybraniu ulubionej pozycji z dyskografii pierwszego z nich. To Control System. W Beautiful Death wykorzystano sampel z najlepszego intro w historii hip-hop, nie profanując go zarazem, a to już nie lada wyczyn. Cieszy powrót A Tribe Called Quest, DVTCH NORRIS swoją EP potwierdza, że Antwerpia słynie z diamentów.
Jesteś cwaniak? Spróbuj znaleźć jego ksywkę na Spotify
Największym ananasem z tego towarzystwa wydaje się być dopiero Kareem Ryan. Człowiek o najtrudniejszej do znalezienia na Spotify ksywie – Ka. Zamieszkuje Nowy Jork i pracuje na co dzień w straży pożarnej. Częściej gasi pożary niż roznieca je w studio. Wyznawca filozofii, której protoplastą jest Wu-Tang Clan. Namiętnie zasłuchiwałem się w jego dwóch krążkach z poprzedniej dekady, które stawiam właściwie na równi – Honor Killed the Samurai oraz Orpheus vs. the Sirens, w całości wyprodukowany przez Animoosa. Oba albumy to jedne z najpiękniejszych zjawisk, jakie kiedykolwiek przytrafiły się rapowej scenie. Stylistycznie są do siebie bardzo zbliżone. Ka w zasadzie mówi zamiast rapować, a maksymalnie oszczędna warstwa muzyczna opiera się praktycznie na samych samplach. Słuchając ich stajemy się uczestnikami poetyckiego slamu. Nie mogąc się zdecydować, który z nich dołączyć do listy, jako kryterium wyboru przyjąłem bardziej wyszukane i wciągające sample.
Ostatnie lata minionej dekady upłynęły również pod kątem nieustających kłótni wśród słuchaczy rapu. Zwolennicy najnowszych trendów cisnęli czym popadnie w sympatyków złotej ery i odwrotnie. Na szczęście ukazało się kilka albumów, które mogłyby pomóc zakopać topór wojenny zwaśnionym stronom. Myślę, że mogłyby spodobać się każdemu, ponieważ czerpią z każdego okresu i stanowią doskonały pomost między tym, co było kiedyś, a tym, co jest teraz. Poza tym to najzwyczajniej w świecie porządne rapowe rzeczy. Mam na myśli Victory Lap nieodżałowanego Nipseya Hussle, The Lost Boy młodego YBN Cordae, Noir Smino, Stillness In Wonderland uroczej Little Simz, FEVER Black Milka czy Injury Reserve.
Tutaj potrzeba mesjasza
Hip-hopowej publiczności jak widać przydałby się jakiś znany pacyfista. Namaszczam na niego J.Cole’a, ponieważ chyba w nim drzemie największy mesjański potencjał. Gość, którego udział w piosence zapewnia wyświetlenia, mierzone w milionach. W piosence, którą będą słuchać nawet przeciwnicy muzyki głównego nurtu. Jako ulubiony artysta wymieniany jednym tchem zarówno między Travisem Scottem, a Young Thugiem, jak i Big Daddy Kanem, a Buckshotem. Nigdy nie poznawałem muzyki w jakiś logiczny i chronologiczny sposób, więc J. Cole’a dostrzegłem dopiero w numerze OSOM Jay Rocka, który uważam za jeden z najwspanialszych utworów w historii.
Najpierw natomiast poznałem Jermaine’a jako założyciela Dreamville Records – wytwórni, która aktualnie może się pochwalić jednym z ciekawszych katalogów na rynku. Jeśli Cole zdoła utrzymać takiego nosa do oryginalnych artystów, jego oficyna może być równie wpływowa co niegdyś Rawkus, a biorąc pod uwagę, że jej artyści prywatnie się przyjaźnią, może z tego wyjść coś na kształt Native Tongues czy Soulquarians. W samym środku tego całego zamieszania znajduje się pewien duet z Atlanty. Brzmi znajomo?
Spadkobiercy OutKast i Goodie Mob
Earthgang niesamowicie pielęgnuje dziedzictwo całego Dungeon Family, a odkąd mój wysławiany ponad niebiosa OutKast jest nieaktywny, Olu i WowGr8 efektywnie wypełniają po nim pustkę w moim sercu. Umieściłem w moim zestawieniu aż trzy tytuły z ich – w miarę dorodnej – dyskografii. Być może nie zapoznałem się dostatecznie z Mirrorland, ponieważ wyszedł w trakcie przygotowywania podsumowania, ale mam wrażenie, że nie dorównał Royalty. Faktycznie po pierwszym zetknięciu się z ich twórczością można było odnieść wrażenie, że zbyt mocno inspirują się autorami ATLiens, ale po bardziej szczegółowym pochłonięciu ich muzyki to wrażenie przemija bezpowrotnie.
Chłopaki z Earthgang ujęli mnie tak naprawdę tym, jak w jednym z wywiadów wymienili Curtisa Mayfielda i George’a Clintona jako największe inspiracje. Pojąłem wtedy, że mam do czynienia z wielkimi artystami. Dawno nie odczuwałem tak szczeniackiej przyjemności wywoływanej przez muzykę, co podczas słuchania Royalty. To budujące uczucie. Tym bardziej, że natrafiłem na nich w okresie olbrzymiego zwątpienia, a oni pozwolili mi odzyskać wiarę w moc muzyki rap.
Dungeon Family wciąż w grze
Solowy debiut Big Boi’a oraz dwie pozycje długogrające Janelle Monáe uwzględniłem raczej z kronikarskiego obowiązku ze względu na podkreślaną już niejednokrotnie moją miłość do Dungeon Family. Antwan Patton za sprawą Sir Lucious Left Foot: The Son of Chico Dusty pokazał jak cztery lata po premierze Idlewild mógł zabrzmieć nowy OutKast, gdyby tylko namówił do tego kolegę. A tak na płycie znajdziemy wyłącznie jeden beat autorstwa André 3000. Nie można jednak narzekać – to tutaj pomachał światu na przywitanie Yelawolf w przyjemnym hołdzie dla kultury, a także w okazałym stylu powrócił Scott Storch, choć jedynie na chwilę.
O ile niemal nie znienawidziłem Monáe za jej – mimo pięknej okładki – Dirty Computer, tak The ArchAndroid i The Electric Lady darzę nieograniczonym uwielbieniem. Pierwsza z nich charakteryzuje się niesamowitym eklektyzmem, druga w wielu momentach dorównuje złotej erze R&B. Miałem okazję zobaczyć Janelle na żywo i występ ten nadal nie schodzi z podium najlepszych koncertów, w których uczestniczyłem.
Nie ma jak „w realu”
W żaden inny sposób nie można lepiej doświadczyć muzyki niż poprzez obcowanie z nią na żywo. Tak się składa, że poprzednia dekada to najprawdopodobniej czas najlepszych koncertowych eskapad, których intensywność już ciężko będzie powtórzyć w przyszłości. Bywało, że zaliczałem dwa koncerty w ciągu jednego weekendu, odbywające się w różnych zakątkach kraju. Tym samym widziałem już prawie wszystkich z listy artystów, których koniecznie chciałbym zobaczyć przed śmiercią.
Największym rozczarowaniem okazał się OutKast. Nieprzystosowana do koncertów akustyka Stadionu Narodowego, playback i brak chemii między jednym i drugim spowodowały dotkliwą zadrę i zniesmaczenie. O Funkadelic już miałem okazję opowiedzieć, Charles Bradley wzruszył mnie do łez. Strasznie zachwycił mnie Bilal, ponieważ nie miałem w stosunku do niego żadnych oczekiwań, znając przed występem tylko najpopularniejsze utwory i wszystkie refreny, z których zasłynął wśród słuchaczy rapu. Jego ruchy sceniczne, energia i nieprzeciętny wokal oraz improwizacje gitarzysty z jego zespołu zapamiętam na zawsze. Widziałem Erykę Badu, Alicję Keys i Lauryn Hill, a to Janelle Monáe uwiodła mnie najbardziej. Zaprezentowała tak wspaniałe choreografie, że można je porównać wyłącznie z choreografiami Beyoncé czy Michaela Jacksona – z tą różnicą, że Janelle ani przez chwilę nie wykorzystała playbacku.
Ojciec chrzestny muzyki funk
Wisienką na torcie tego wspaniałego okresu w moim życiu był niewątpliwie koncert Maceo Parkera w ramach Bielskiej Zadymki Jazzowej w 2016 roku. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale przecież to Maceo wymyślił funk wraz z kumplami. Jeśli James Brown był ojcem chrzestnym funku, to Maceo Parker zajmował lożę VIP na jego chrzcinach! W 1964 roku dołączył do zespołu Browna, z którym koncertował jeszcze w latach siedemdziesiątych. Potem znalazł się w Funkadelic. Jeździł też w trasy z Bootsym Collinsem i współtworzył albumy Bootsy’s Rubber Band. Większy z niego Człowiek Legenda niż z Tima Rotha w klasyku Tornatore. A ja go do cholery widziałem! Spodziewałem się, że będzie to spokojny koncert poczciwego staruszka, który raz na jakiś czas zagra na saksofonie, a wszystkiemu będzie się jedynie przyglądał, ustawiając zespół po kątach jak przystało na prawdziwego szefa. W dniu koncertu miał bowiem niespełna 77 lat. Ale nic z tych rzeczy!
Chodził po scenie, dął w saksofon nieustannie, śpiewał, krzyczał w sposób, jakby przemawiał przez niego sam Mr. Dynamite zza grobu, tańczył. Trwało to ponad dwie godziny, więc pod koniec publika była zmęczona. Nie Maceo. On był w swoim żywiole. Charyzmą mógłby obdzielić połowę mieszkańców Bielska-Białej. Wyobrażasz sobie koncert Jamesa Browna w 2016 roku? Kto wie, być może zagrałby nawet gorzej od Parkera. Z pewnością jednak trzymałby się tej samej konwencji. Przepiękne wspomnienie, które zostanie ze mną do końca życia. I choćby tylko do niego ograniczała się ubiegła dekada, powtórzyłbym na głos to, co mam właśnie na myśli: to było najlepsze dziesięć lat mojego życia! Pomimo większej ilości upadków niż wzlotów. Najchętniej przeżyłbym ją jeszcze raz.
Zdjęcie główne: Patrycja Warzeszka
Najlepsze albumy dekady
Miejsca od 40. do 31.
– Parliament – Medicaid Fraud Dogg
– Jerzy Milian i Orkiestra Rozrywkowa PRiTV W Katowicach – pretekst.
– Sly And The Family Stone – Live At The Fillmore East
– Nipsey Hussle – Victory Lap
– Earthgang – RAGS
– Earthgang – Mirrorland
– Childish Gambino – Awaken My Love!
– A Tribe Called Quest – We Got It From Here… Thank You 4 Your Service…
– YBN Cordae – The Lost Boy
– Injury Reserve – Injury Reserve
Miejsca od 30. do 21.
– 7 Days Of Funk (Dam Funk & Snoopzilla) – 7 Days Of Funk
– AlunaGeorge – Body Music
– Big K.R.I.T. – Cadillactica
– Big K.R.I.T. – ReturnOf4Eva
– Curtis Harding – Soul Power
– Raphael Saadiq – Stone Rollin’
– Janelle Monáe – The Electric Lady
– C2C – Tetra
– Shafiq Husayn – The Loop
– Black Milk – FEVER
Miejsca od 20. do 11.
– Kelis – Food
– Ab-Soul – Control System
– The Jack Moves – The Jack Moves
– Cody ChesnuTT – Landing On A Hundred
– Kamasi Washington – The Epic
– Kendrick Lamar – good kid, m.A.A.d city
– Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
– Smino – Noir
– Hermit and the Recluse – Orpheus vs. The Sirens
– Yelawolf – Love Story
Miejsca od 10. do 1.
10. DVTCH NORRIS – I’m Sad, I Wanna Make It
9. Earthgang – Royalty
8. Little Simz – Stillness In Wonderland
7. Coely – Different Waters
6. Janelle Monáe – The ArchAndroid
5. Big Boi – Sir Lucious Left Foot: The Son of Chico Dusty
4. De La Soul – And The Anonymous Nobody
3. Kendrick Lamar – To Pimp A Butterfly
2. Bixiga 70 – Quebra-Cabeça
1. Blitz The Ambassador – Native Sun
Najlepsze utwory dekady
W opozycji do polskiego podróżnika, Modest obiecał sobie osiągnąć sukces, nie opuszczając skazującego na niepowodzenie miasta. Zaczęło się od tego jak za młodu wyjechał nad morze. Posłuchał matczynej rady, żeby mówić, a w autobusie nie będzie mu słabo. Mówi do dzisiaj, z czego uczynił swój atut i podróżuje wszędzie, ale tylko podczas cyzelowania tekstów.