elQuatro Nagrania

Należę do pokolenia, które zbyt łatwo odpuszcza

Kiedy już wszystko wydawało się być idealne to znowu dopadła mnie jakaś depresja. Chandra, okres, apatia, dół? Jeden chuj! Nazewnictwo w tym przypadku jest najmniej istotne. Tak czy inaczej przez większość tych długich (jeszcze nie wynaleziono aplikacji włączającej zwolnione tempo, po prostu czas płynął cholernie wolniej) miesięcy byłem wycieńczony psychicznie. Sił starczyło jedynie na oglądanie głupich seriali, a nie ruszyłem nawet wiecznie odkładanego Breaking Bad, którego – o zgrozo! – nigdy nie oglądałem. W moje łapy wpadło kilka nowych winyli, na widok których zazwyczaj dostaję wzwodu, a tak tylko pomarszczyłem czoło, machnąłem ręką i odłożyłem je na zakurzoną półkę. Wkręciłem się w płyty Ludacrisa, następnie dobijając się najsmutniejszymi piosenkami Talking Heads. Notorycznie spóźniałem się do pracy. Zaniedbywałem obowiązki i relacje. Straciłem kilku bliskich przyjaciół, nie pamiętam już z czyjej winy. Momentami za nimi tęsknię. Świętowałem urodziny. Świętowałem z tego samego powodu, z którego zwykle ich nienawidziłem: rok bliżej do śmierci! A jeśli już o śmierci – odszedł jeden z moich muzycznych idoli. Stałem się otępiały, a moja wrodzona błyskotliwość spadła do tego stopnia, że napotkane na drodze dziecko przygasiłoby mnie zasłyszanym w przedszkolu besztem. Nie znalazłbym odpowiedniej riposty. Nie miałbym siły. Ostatni weekend, pytasz? Rozebrałem się po piątkowym meczu, włożyłem moje super spodenki, których nie powstydziłby się Batman A.D. 1963 i zasnąłem. Wstałem z łóżka dopiero w poniedziałek nad ranem i z kurewskim bólem pleców udałem się do pracy. Sporo myślałem jak wyjść z tej zasranej sytuacji. Powrócić do tworzenia bloga? W końcu to forma autoterapii, oczyszczenia. Miejsce, w którym mógłbym pluć żółcią na prawo i lewo lub wymądrzając się strugać eksperta, co połechtałoby moje ego.

Teoretycznie powinienem, żeby nie robić dupy z gęby. Tyle deklaracji, a okazały się puste. Miało być najciekawsze miejsce w sieci, a w zamian otrzymaliśmy najgłębszą pustkę. Dowodem przerwa i brak nowych wpisów przez bite dwa miesiące. Jednak najmniejszą miałem ochotę, aby wrócić do blogowania, przyznaję. Hip-hop, zajawka, pasja, jedna miłość? Nie żartuj nawet! Nie teraz bynajmniej, gdy w głowie mam jedynie jakieś chore myśli. Wracając do tematu, ostatni wpis, jaki się ukazał, to wywiad. W moim mniemaniu ciekawy wywiad, będący otwarciem całej serii rozmów, jakże dźwięcznie zatytułowanej: Modest Talking. Dlaczego więc początek okazał się końcem? Przecież były papiery na sukces. Chwytliwa nazwa, fajne pomysły. Ano dlatego, że przeprowadzenie wywiadu z moim serdecznym amigo zajęło dłuższy czas. Samo przygotowanie wpisu do publikacji trwało kilka godzin. Formatowanie, szukanie i łatanie niedociągnięć, korekty, te sprawy. Świetna zapowiedź w formie wideo, podczas której autentycznie dostałem kilka razy z otwartej. Płatna promocja, która przyniosła zadowalające efekty. Skoro więc plan promocji został zrealizowany w 120%, czemu Facebook zaczął nam dogryzać przy truskawce na torcie? Posty z gotowym wywiadem, choć sponsorowane za niemałe siano, miały mniejszy zasięg niż najmniejszy zasięg organiczny naszych postów. Czułem się tak, jakby cały świat się na mnie uwziął! Naprawdę zależało mi na tym, żeby jak najwięcej osób przeczytało w jak piękny sposób poświęca się pasji ten wspaniały człowiek, mój rozmówca. Zainteresowanie wywiadem podkręciliśmy, organizując konkurs, w którym dzięki uprzejmości QueQuality można było zgarnąć No To Bajka EP Quebonafide – już wtedy osiągała niebotyczne ceny na Allegro. Zadanie było dość proste jak na taką nagrodę, a otrzymaliśmy raptem jedną odpowiedź. Nie wiem czy to jest smutniejsze, czy te wyświetlenia? Dodatkowo mniej więcej w tym samym czasie wyszedł album Coka. Tak, tego Coka, który lata temu nagrał z Rekordem album! Zdaję sobie sprawę, że mowa o klasyku, ale zawsze się naigrywam jak tylko widzę liczbę odsłuchań jego ostatnich nagrań, jednocześnie słysząc nostalgiczne wspominki o Paru Sprawach. Przecież ten producent, moi drodzy, konsekwentnie robi swoje od tamtego momentu i nie zamierza przestać. Co więcej, jego dzisiejsza muzyka jest bardziej wartościowa niż podkłady, które wówczas wyprodukował. No ale rozgłos? Tragikomiczny! Przesiąkłem tym wszystkim i znałazłem się w momencie, w którym zwątpiłem we wszystko. W życie. W elQuatro Nagrania. W ludzi. W przyjaciół. W Polskę. Jedynie nie przestałem wątpić w moje łóżko.

Nie znoszę bólu, a jak już mówiłem, od tego leżenia bolały mnie plecy jak Siarę po zajechaniu kijem. Nie chcąc dopuścić do tego bólu nigdy więcej uznałem, że czas wziąć się w garść! Ironiczne, bo gdy słyszałem to samo z ust znajomych, to mocno się irytowałem. Życie jednak ucieka mi przez palce. Rówieśnicy się żenią, płodzą dzieci. Na nich się nie oglądam, im raczej nie zazdroszczę. Skupiam się na tych, którzy podróżują. Iran, Belgia, Filadelfia. Też tak chcę! Nie mam zamiaru już żadnego weekendu spędzić w łóżku. Chcę korzystać z życia. Od dzisiaj do grobowej deski. Chcę zwiedzić Wenezuelę, obie Koree, Wietnam. Te pragnienia trzymają mnie przy życiu. Wiem, że okazanie paszportu na granicy tych państw będzie jedynie konsekwnecją moich obecnych działań. Jeśli zacznę. A od dzisiaj zaczynam. Zapomniałem przez te miesiące o tym, że przecież od zawsze chciałem – i nadal chcę – udowodnić, że dziecko z niezamożnej rodziny również ma szanse zostać królem życia! Nie bójmy się natomiast spojrzeć prawdzie w oczy. Mam 28 lat. Czy nie za późno się obudziłem? Osiągając ten wiek powinienem dać sobie spokój i przestać dumać. Nie wierzyć, że dzisiejsze mrzonki jutro staną się rzeczywistością. A przynajmniej według społeczeństwa. Ono podpowiada, żeby ożenić się jak najszybciej, bo dorodne panny już się kończą, a maszkar nikt nie chce przedstawiać rodzicom. Według niego zabawy w hip-hopy to przejaw infantylności w tym wieku. Stąd też już wielu zrezygnowało. Czasem trudno się nie zgodzić. Bo z jednej strony człowiek poświęcił tyle lat i forsy, a skończył z niczym. Można to odebrać jako porażkę. Tylko czy my gramy na czas? Ustaliliśmy kiedyś określoną liczbę rund? Nie, więc nie jest za późno! Nie pozostało już nic do stracenia! Jeśli pisane mi było zostać nieudacznikiem, to i tak stałem się nim już kilka lat temu. A lepszy próbujący nieudacznik niż taki, który pogodził się z przeznaczeniem i stoi w miejscu. Trzeba więc spróbować od zera. Przepraszam… Chciałoby się od zera, ponieważ to już konkretny handicap! Im człowiek starszy, tym bardziej zmęczony. Zatem tutaj należy spełnić polski sen wielu rodzimych klubów piłkarskich, lecz nie ma w nim mowy o byciu hegemonem w europejskich pucharach. Jest bankructwo, upadek i zarejestrowanie drużyny w A Klasie. Tam, skąd rozpoczyna się długi i żmudny marsz powrotny na najwyższy szczebel rozgrywek.

Powracam więc, lecz tym razem bez żadnych deklaracji. Być może to tylko znów kolejny zryw, więc wolę nie rzucać sztywnymi terminami. Choć przyświecają mi wielkie cele, ciężko jest tworzyć w takim stanie. Nawet te słowa piszę na siłę, więc lepiej już nic nie obiecywać. Będzie coś, to będzie, prawda?

Lubię słuchać każdego rodzaju muzyki z wyjątkiem disco polo. W tej chwili akurat leci Riz Ortolani. O ile muzyka z reguły mnie rozprasza podczas pisania, tak przy jego Day Of Anger zdania aż same się układają! Uwielbiam jednak trójkę artystów, do których albumów regularnie wracam. Ich płyty zajmują szczególne miejsce na mojej półce. A kiedy jeszcze dopadają mnie wątpliwości czy jestem za stary na marzenia o sukcesach, to sięgam nerwowo po ich płyty, trzęsąc się jak nos kokainisty na widok otwartego wejścia dla pracowników piekarni. Wolałbym chyba przywołać z emerytury Andrzeja Gołotę i stanąć z nim w ringu niż spytać ich, czy w wieku 28 lat jeszcze coś osiągnę. Mniej by bolało. I to nie jest tak, że skoro dla nich los okazał się tak wspaniałomyślny, to czeka mnie coś podobnego. Równie dobrze mógłbym do teraz wierzyć w Świętego Mikołaja i co roku szukać pod poduszką kontraktu z Prosto. Nie szukam w ich życiorysach jakichś ukrytych instrukcji na zostanie ninja czy przepisu na szczęście, ale ostatecznie to ciekawe historie, które warto znać.

Pierwszym z mojej listy jest Killer Mike. Absolutny tytan pracy z Atlanty. Gość, któremu swego czasu zdarzało się nagrywać kilka płyt rocznie. Znaczy się, płyt. Nadal twierdzę, że mixtape to nie pełnoprawny album, ale jakby nie było otrzymywaliśmy od niego mnóstwo muzyki w ciągu 365 dni. Kooperacje z Ice Cubem, wyraziste poglądy, niepodrabialne flow. I co? Kółko! Wyświetlenia nadal się nie zgadzały, a jego rozgłos był niewspółmierny do umiejętności. Nie liczę fanów południowych brzmień, którym nie są obce nawet takie nazwiska jak Jackie Chain. Zmierzam do świadomości zwykłego słuchacza, który codzienną porcję muzyki z Radia ZET zamienił na proponowane playlisty przez Spotify. Pasjonat wszystkiego, co dobre i na czasie. Stały bywalec OFF Festival. Typ, który wczoraj gardził ulicznym rapem, a dzisiaj kupuje ostatni PRO8L3M na Allegro za dwie stówki. Taki słuchacz słysząc Mike Bigga (alias, na który jeszcze kilka lat temu reagowałby przysłowiowym karpiem) obecnie zastanawia się, w którym momencie jest on lepszy od El-P. Tak, Run The Jewels zmieniło wszystko. Projekt, za sprawą którego Michael już nie nagrywa albumów z taką częstotliwością, ponieważ większość roku spędza w trasie, będąc – wraz ze swoim kompanem – stałym bywalcem największych festiwali na świecie typu Coachella. Zadebiutował w 2000 roku na Stankonii OutKastów w wieku 25 lat, a występ w The Whole World – zdawałoby się – miał otworzyć przed nim wrota do krainy pełnej dziwek i koksu, a już na pewno do Muzeum Lotnictwa. Na nic przyzwoite płyty i doskonałe występy na płytach pozostałych członków Dungeon Family. Potrzeba było dopiero czternastu lat, żeby nareszcie stanął na piedestale! Czternastu, bo w 2014 roku miało premierę drugie Run The Jewels. Pierwszego nie liczę, ponieważ był to w założeniach bardzo undergroundowy projekt, któremu – podobnie jak wcześniejszemu R.A.P. Music – wróżono, że się po prostu nie przyjmie. A jednak. Pomyśleć, że 17 lat temu to Andre 3000 i Big Boi zamierzali wywindować rapera na sam szczyt. W 2017 roku jeden powtarza, że skończył karierę, a drugi nadal jest aktywny. Polskie agencje koncertowe niemal pożądają Run The Jewels, chcąc liczyć zyski, a jednocześnie obawiają się, że koncert Big Boi’a nie zwróci poniesionych kosztów. Obecnie to Killer Mike, udzielając się gościnnie na albumach Antwana Pattona, dba poniekąd o to, żeby świat nie zapomniał o jego przyjacielu. Nie odwrotnie! Czy życie nie bywa przewrotne?

Pozostałą dwójkę tworzy para, reprezentująca tę samą wytwórnię – Daptone Records. Sharon Jones i Charles Bradley mają ze sobą wiele wspólnego. Oboje od małego zafascynowani Jamesem Brownem. Sharon pochodzi nawet z tej samej miejscowości, w której mieszkał James. Gdyby wierzyć w reinkarnację, kolejnym wcieleniem Pana Browna mógłby być właśnie Pan Bradley. Niewątpliwie wzorował się on na Ojcu Chrzestnym Soulu. Podobieństw można szukać wszędzie – począwszy od głosu, przez ruchy sceniczne, a skończywszy na fryzurze. Zarówno Jones jak i Bradley zachorowali na raka. Odeszli kolejno w 2016 i 2017 roku. Oboje rozpoczęli swoje kariery dość późno – Sharon pierwszą płytę długogrającą wydała w wieku 46 lat jako Sharon Jones & The Dap-Kings, Charles – w 2011 roku, mając 63 lata. Za ich brzmienie odpowiedzialni byli właściwie ci sami ludzie – włodarze wytwórni i jej współpracownicy. Brzmienie, które nawiązywało do najlepszych lat soulu i funku. Najbardziej zainteresowanych odsyłam do świetnych filmów dokumentalnych. Miss Sharon Jones opowiada o walce z chorobą, która utrudniała prace nad płytą Give The People What They Want, za którą cała wesoła (bo film – wbrew pozorom – smutny nie jest) gromadka dostała nominację do nagrody Grammy. Charles Bradley: Soul of America to zaś niezwykle poruszający i wzruszający obraz, podczas którego tylko świadomość, że to niemęskie, uroniła mnie od łez. Losy tej dwójki były bardzo pokręcone i przeplatały się wzajemnie. Pierwsze koncerty Charlesa to nic innego jak występy w roli supportu przed Sharon, a kiedy ten zyskał ogromną popularność na fali debiutu, losy się odwróciły i to Jones otwierała tournée! Ogromnie żałuję, że widziałem na żywo jedynie połowę tego „duetu”. Na YouTube idzie odnaleźć fragmenty występów The Dap-Kings w świetnej jakości, które ukazują sceniczne popisy ich szefowej, niejednokrotnie przewyższające pod kątem show jej mentora – Jamesa Browna. A kiedy uświadomimy sobie, że tak naprawdę w tym momencie widzimy ją w samym środku choroby, zaraz po chemioterapii, to możemy być co najmniej zdumieni. A Charles? Wybrałem się na jego koncert do Ostrawy. Początkowo myślałem, że zobaczę poczciwego staruszka, który raz na jakiś czas tupnie nogą. A kiedy ja – już zmęczony, bo przyznaję, że nie oszczędzałem się wówczas w tańcu – ostatkami sił spojrzałem na scenę, widziałem sceniczną bestię o niespożytych siłach! Śpiewając, a równocześnie krzycząc i tańcząc, zawstydzał tylko takich młodych jak ja – mocnych, ale wyłącznie przed YouTubem.

Dlatego też kiedy znowu poczuję się za stary na realizację marzeń, raz jeszcze włączę No Time For Dreaming, Naturally, czy Run The Jewels. Żeby zapomnieć, że należę do pokolenia, które nie tworzy bohaterów, nie walczy o swoje i zdecydowanie zbyt łatwo odpuszcza.

Modest

Zdjęcie główne: daylightcurfew.com