Widziałem na żywo Funkadelic, więc mogę umierać

Widziałem na żywo Funkadelic, więc mogę umierać

O tym koncercie mówiono niemal wszędzie, zanim jeszcze się odbył. Zapowiadano go w radio i telewizji, częściej nawet w bulwarowej prasie niż muzycznej. Oczy całej Polski skierowane były na „królewską” parę. Wszyscy kojarzą sceny z serialu Inspektor Gadżet, w których szef bohatera potrafił wręczyć mu nowe zlecenie, pojawiając się nawet w pojemniku na papier toaletowy, wiszącym nad sedesem? Wieść o występie The Carters na Orange Warsaw Festival właśnie w ten sposób docierała do ludzi. Tyle tylko, że dzień wcześniej postanowił wpaść z wizytą do Lublina prawdziwy król, bez którego może i nawet Jay Z oraz Beyonce nie zrobiliby tak oszałamiających karier. 29 czerwca 2018 r. w ramach festiwalu Inne Brzmienia wystąpił nie kto inny jak sam George Clinton.

Koncert Doktora Funkensteina zapowiedziano na godzinę 22:30. Nie jest to właściwa pora na wizytę lekarską, prędzej na romantyczny wieczór ze swoją największą miłością. W ten sposób też do tego podszedłem, ponieważ kocham wszystko, co jest związane z tą całą szaloną familią Parliament i Funkadelic. Jej genezę, dokonania, dziedzictwo. Pod sceną pojawiłem się jakiś kwadrans przed rozpoczęciem. Podczas gdy po scenie krzątali się technicy i podłączali sprzęt, mnie towarzyszyły skrajne emocje – stres jak w poczekalni gabinetu stomatologicznego czy słodki niepokój jak przed zbliżającą się randką. W końcu miałem zobaczyć na żywo gościa, który wywarł wpływ praktycznie na – czy tego chce czy nie – co drugiego muzyka. Nastała ta wiekopomna chwila i… oczom nie wierzę. Tej nocy nie doświadczyłem występu Clintona, który przywdział swój kitel, aby rozpocząć duchową terapię. To był koncert pełnego Parliament Funkadelic, o czym sam zainteresowany zresztą wielokrotnie przypominał. Ekhm, jaki koncert? To był ogień, który otrzymałem od samego Prometeusza!

Berniego nie ma, ale też jest z…

Umówmy się. Macierzystego składu w 2018 r. nie jesteśmy w stanie zobaczyć, choćby te wspomniane mityczne moce na serio zadziałały. Bernie Worrell czy Eddie Hazel spoczywają w pokoju, Bootsy Collins kontynuuje solową karierę. Jednak na scenie pojawiła się mieszanka. Stare wygi toczyły równy bój ze świeżą krwią. Faceta w wielkim pampersie nie było, ale basista w samych slipach godnie go zastąpił. Nie zabrakło szalonych i kolorowych kreacji. Szczególnie przykuwających uwagę męskiej części publiczności skąpych, lśniących, srebrzystych bikini, opiewających tancerki, które czarowały swoimi sensualnymi ruchami.

Swoją obecnością zaszczycił nas także Sir Nose D’Voidoffunk, który w swoim charakterystycznym włochatym uniformie dosłownie wił się po scenie, co jakiś czas prezentując muskuły w trakcie swoich dziwacznych ruchów. Szczególnie podczas Flashlight. Z jednej strony trochę tęksno, że wykon ten nie trwał niespełna trzydzieści minut jak w czasach świetności grupy, ale z drugiej strony czy dzisiejszy odbiorca byłby na to gotowy? Oprócz tego można było usłyszeć jeszcze (Not Just) Knee Deep w całkowicie zmienionej aranżacji, ale na tyle, że od pierwszych taktów można było się domyślić, z jakim utworem mamy do czynienia. Po prostu skorzystano z innych instrumentów. Oczywiście nie mogło zabraknąć jednego z utworów, który jest prawdziwym kamieniem milowym w historii muzyki – Maggot Brain. Dało się uronić łzę w trakcie słuchania, choć w miejscach, które urzekały swoim minimalizmem, dodano niekoniecznie pasującą perkusję.

Nie zabrakło również numerów z ostatniej płyty Parliament, skądinąd świetnej. W tym I’m Gon Make U Sick O’Me, lecz bez Scarface’a. Koncert trwał niecałe dwie godziny i zaryzykuję stwierdzeniem, że były to jedne z najlepszych dwóch godzin mojego życia. Widziałem Funkadelic na żywo, więc widziałem już wszystko. Mogę umierać.

Widziałem na żywo Funkadelic, więc mogę umierać

Zdjęcie: Marcin Maurycy Butryn – Bad Cat Studio

Zdjęcie główne: Marcin Maurycy Butryn – Bad Cat Studio